w kontekście wyrazów (0 oznacza kontest fiszki).

Śpijże, mój kształcie pierwszy... z ducha zdjęty...

Świecący w dali jak księżyc na nowiu;

Upiorny, za krew wylaną przeklęty...

W koszuli z drutów i w czepcu z ołowiu.

Klątwa na ciebie! jak na dyjamenty,

Na bazaltowe kolumny, w pustkowiu

Pierwszej natury z ducha budowane,

W ciemności, w chmury i w piorun ubrane...


Cały ten tok energii historycznej, rozbijając się o koniec własnej osobis­tości, wypowiada:


Lecz ja na tobie nogę postawiłem

I dalej szedłem; a juzem był Boży.

Morza się cofną, góry pójdą pyłem,

I świat się komet deszczami zatrwoży,

Gdy duchem spełnię, co ciałem spełniłem,

Duch - ukazany w pierwszej świata zorzy...

Któremu Pan Bóg swych zasłon uchyla,

A lat tysiące jak jedna chwila.


Od Armenii, gdzie wedle podań Arka zatrzymała się, przechodząc przez Iberię, Kaukaz, Scytię, Roksolanię, Markomanię, Kimbrię do Kaledonii, napotyka poeta różne ludów przedświty, napotyka je tam i sam bezładnie. W dwóch wierszach maluje dwieście lat, w jednej łunie sto pożarów, a w za­machu jednym i jednym miecza poświście rzezie całe; każdy też czytelnik obznajmiony z historiozofią mitów zrozumie, że gdyby w toku epopei ma­jącej za bohateraJa" było więcej ładu - epopeja ta byłaby raczej systema-tem filozofii dziejów. Albo tu zamęt jest konieczny, albo pomysł całego po­ematu niewłaściwy. Myśl wszelako ogólna mono-epopei wyraźnie i bez wła­ściwego jej omroku czytelną jest w ostatoim momencie, to jest, kiedy prze­silenie w owymJa" dotyka praw Bożych i przechodzić się zdaje wszelką miarę, a jest jednak spowiedzią tylko:


I któż by to śmiał w księgi ludzkie włożyć

Dla sławy marnej, a nie dla spowiedzi? -

Postanowiłem niebiosa zatrwożyć,

Uderzyć w Niebo, tak jak w tarczę z miedzi,

Zbrodniami przedrzeć błękit i otworzyć,

I kolumnami praw, na których siedzi

Anioł żywota, zatrząść tak z posady,

się pokaże Bóg w niebiosach blady...

Co znaczy ten Bóg blady?-oto Bóg-Syn, Bóg-umęczony - Bóg--człowiek w chwili śmierci i chwili zwycięstwa swego na ziemi! Poeta określa spotkanie z Azji przeprowadzonegoJa" w Iwanie Groźnym z wszechmoc­nym cywilizacji chrześcijańskiejnie-Ja". Dlaczego zaś Królowi-Duchowi taż sama forma jest nadana, jakiej Tasso, a za nim Piotr Kochanowski, do pierwszej epopei chrześcijańskiej użyli-to się lepiej wyjaśni tym, co po­wiem niezwłocznie.

Gdybym miał otworzyć zdanie moje o epopei, wtedy co do epopei chrześ­cijańskiej postąpiłbym tak, jako gdyby wszystkie pejzaże, jakie kiedykolwiek malowano, przyszło w całość ułożyć. Można by zaś tego dokazać pod czte­rema warunkami światła: wschodu, zachodu, północy i południa, je usta­wiwszy.

Tak samo też i epopeje, które mają za przedmiot ciąg chrześcijańskiego żywota i cywilizacji, można by w cztery ułożyć postacie. I oto najpierw Jerozolima wyzwolona poczynałaby się o świcie dziejów, w czas tej jutrzni młodej, którą wszyscy poeci głoszą jako natchnień źródlisko - jako gwiazdę zaranną, w samej młodzieńczości sił poczętą. Dlatego to Tass nawet roz­poczyna przez obraz Jutrzni.


Drugą w następstwie epopeją, odpowiadającą pierwszej, lecz jak zachód odpowiada jutrzni i wschodowi, jest Don Kiszot. Bohater właśnie że nie twórczy, ale tylko już zamagnetyzowany przeszłością i resztą jej fantastycz­nego płomienia zażegnięty, porywa on się z łoża do dziennych prac w chwili, gdy go noc zaskoczyła: zdało mu się jakoby, że to przedświt, a to był ostatni słońca blask-jest to epopeja restauracji.

x0 Godfryd jest typem energii twórczej. Don Kiszot typem energii nadrobionej i sztukowanej; jakoż naj­nieszczęśliwszy to w historii człowiek: wszystko na nim zlatane do zapału; nie kontynuator to, nie ekspiator, ale opętaniec rzeczy przeszłych, podobny do tych antykwariuszów urojenia, którzy sami przed sobą gotowi kłamać rzadkości bibliograficzne lub na starej broni herby podrabiać, aby choć na chwilę się ułudzie! Najsmutniejszy to typ - płakać można czytając Don Ki-szota, gdy przeciwnie - grzać się młodości ogniem przy czytaniu Jerozolimy.

Oto więc wschodowy i oto zachodni blask wszelkiej epopei - ale że dzie­jów całość nie tylko ma twórczość żywotną i rozstrój kryty blichtrem łata­nego naśladownictwa, ale że ona ma jeszcze i momenta wczasu, wypocz­nienia prozy, które by południem nazwać można, w te więc czasy wakacji, i bohaterem takiej epopei nie byłby już Godfryd, nie Don Kiszot, ale pocz­ciwy chłopiec jaki dzielny i szczery - Pan Tadeusz - i oto jest trzecia epopeja w toku chrześcijańskiego życia.

Co zaś do czwartej, której światłem nie byłby ani zorzy promień, ani zachodu czerwoność, ani południowego słońca realizm, musiałby oświe­cać księżycowych przesileń moment lub godzina północy; takiej to epopei początkiem zdaje się być Król-Duch - miała to być, zdaje się, epopeja feno­menologiczna, jakiej dotychczas jeszcze nie ma żadna literatura.


W duchu czasu jednakże zarodek tego leży: charakterem dzisiejszej poezji jest to, że za bohaterów bierze ona idee albo bezosobiste fenomena - wszyst­ko to jeszcze Manfredy, Hamlety, Wertery, Gustawy, Fausty itd. - nie to właściwie epopeje. A jednakże śmiem mniemać, że poza obrębem czterech powyższych - chrześcijańska epopeja nie istnieje.

x0 Luzjady albo­wiem nie można uważać, jeno za drugą połowę Jerozolimy Tassa. Komedia Boska Danta nie jest również epopeją, bo w niej bohater współczuje tylko, nie zaś działa; jest ona prędzej Odyseją, bo jest wędrówką-do ojczyzny: jakkolwiek ojczyzną nie Itaka już, ale niebo. Jest jeszcze i więcej ksiąg różnych, bohaterskim rymem pisanych, ale te tylko epizodami treści powyższych.

LEKCJA VI



Gdybyśmy do pojęć o najorygmalniejszych Słowackiego utworach dodali sprawozdanie o dramatach i powieściach, pozostałoby tylko ocenić rzecz języka jego, po czym moglibyśmy utrzymywać, żeśmy dopełnili zadania. Co zaś do biografii, tej całkowitego rysu mamy prawo oczekiwać od tych, którzy całe życie, jak np. Józef Reitzenheim, a nie jedną część jego, jak ja, znają. Tu wszelako winien jestem wskazać jeden szczegół - szczegół to już po­śmiertny, ale ma związek z metodą przeciwstawienia Anhellego i Wigilii Bożego Narodzenia, wyżej przez nas przyjętą.

x0 W roku 1840 ta część Paryża, co jest parafią Ś. Filipa du Roule, nie miała jeszcze pięknych gmachów, które teraz zdobią. W końcu 1839 r. Juliusz Słowacki mieszkał tam i pisał Lilię Wenedę - w kwietniu zaś 1840 roku, kończąc list do Zygmunta Krasiń­skiego, który jej za wstęp służy-tak się odzywa: „niech ta postać do nas obojgu należy, niech będzie jako łańcuch łączący dwóch Wenedów ręce nawet w śmierci godzinie. A tych dwóch wodzów! czy ty myślisz, Irydionie, że, tworząc ów mit miłości i przyjaźni, nie łudziłem się słodką nadzieją -że kiedyś - i nas tak we wspomnieniach ludzie powiążą i na jednym stosie postawią..."

Jeżelibyśmy teraz obyczaj palenia na stosie usunęli, zobaczylibyśmy, że tak w rzeczywistości, jak we wspomnieniach wypełniło się Juliusza prze-powiedzenie, zwłoki bowiem jego postawiono w kościele parafialnym Ś. Fi­lipa. A gdy wiele lat upłynęło i gmachy okazalsze tam w tej części miasta stanęły, jeden z tych gmachów nabyty został przez rodzinę Zygmunta Kra­sińskiego, gdzie też wielki poeta umarł, a zwłoki jego, wedle prawa w pa­rafialnym wystawione musiały być kościele, położono przeto na tychże des­


kach^gdzie lat temu kilka Juliusza spoczęła trumna.

x0 Trzeba było wszelako, aby -wpierw cała ta część miasta przebudowaną została i aby tamże, nie gdzie indziej, wśród ogromnego Paryża stał gmach, w którym Irydiona autor skonał. Wiersze, do których w tragedii odnosi się ten wypadek, następne: „O! patrz, zabity brat na piersiach mi śpi. - Czy rozciąć łańcuch między wami dwoma?-Nie rusz łańcucha. - Gdzie stos dla umarłych?-Masz zglisz­cze - burza zgasiła pochodnie." Kończąc czytać te wiersze i wiedząc, jakiego to wypadków składu trzeba było, aby się te rzeczy z sobą powiązały, chce się powiedzieć słowo: Amen.

Co wszelako piękniejsza, to że do tego brata w pieśni, kiedy mu to po­jęcia obywatelskie nakazały, nie wahał się Juliusz tak piorunową rzecz na­pisać, jak ów wiersz Do autora Psalmów - chciał go on nawet spalić potem, ale obecny temu pan Edmund Chojecki z ognia rękopism wyrwał i w Lipsku wydał. Polityczna osoba Juliusza wierna była klejnotom republikańskiej przeszłości naszej wedle świecznika konfederacji barskiej; co do przyszłości, szedł on promieniem krzyża prosto i śmiało: widoczne to jest w liście pisa­nym Do Xięcia A. C. W liście Do Emigracji widzimy go niemniej proszącego o pamiętanie, że nie tylko stanowcze wypadki, ale i ciągłość idei zbawia społeczeństwo ze swojej normalności wytrącone.


Gdy religijność źle przetrawiona i jednostronne stanu naszego pojmo­wanie narobiły rozdarć tyle - Słowacki nie uległ czasu elementom i widzimy go do instancji najwyższej, bo do grobu Zbawiciela, boleści swoje i kielich swój zanoszącego.

x0 Kiedy był czas, że chciano Korab Piotrowy zastąpić balo­nem steru jeszcze nie mającym - Juliusz od tej reformy na narodowej drodze się odsunął i w Beniowskim, robiąc aluzję do Nadniemeńskiego wieszcza, tak się odzywa, rzekę swoją rodzimą na świadki biorąc:

Ty także sławna, że fal twoich gwary

Jakoby z Niemnem w olbrzymiej rozterce

Gadają. - Tyś zmusiła Niemen stary

Wyznać, żem wielki, że w sławę płyniemy.

Lecz rzekł: „Niech idzie tam, gdzie my idziemy."

Ha! ha! Mój wieszczu! Gdzież to wy idziecie,

Jaka wam służy - gdzie ? - portowa wieża ?

Lub w Sławiańszczyinie bez echa toniecie,

Lub na koronę potrójną papieża

Rzucacie w górę podniesione śmiecie.

Znam porty wasze - znam, i znam wybrzeża.

Nie pójdę z wami itd.

Tak się to określa na wsze strony narodowy jego republikanizm z ducha.

Po obrazie tym, polityczno-socjalnym, stanowiska poety na straży swojej stojącego, przechodzimy do języka w ogóle. Na posiedzeniu pierwszym wi­dzieliśmy, że przed zaświtem na narodowości poeci, rozpocząwszy języków nowych tworzenie, nie przestali być wieszczymi: owszem, same językowe ich prace, intuitywnego natchnienia potrzebujące, słusznie tego domyślać się każą; w pracy tej dla przyszłości oczywista, wieszczymi byli.

To objaśnia nam mnóstwo następstw, a mianowicie tłumaczy ten feno­men, że wszyscy poeci postępu nieco przynoszący zarówno w rozbracie ze społeczeństwem swym bywali, jakże albowiem, posuwając społeczeństwo w przyszłość i język uczuć przyszłych mu przynosząc, porozumiewać się jasno z obecnością - jakże można swobodnie rozmawiać z ludźmi, których język się tworzy? Nie jestże to tak, jak gdyby kto zdawkową monetą płacił wtedy, kiedy ta jeszcze od stempla oderwać się nie może, albo gdy jest gorąca i do czerwoności rozpalona! Ale kiedy poeci najbardziej nad jej utworzeniem pracujący doraźnie ze społeczeństwem współczesnym pogo­dzić się nie mogą, za co by znowu mieć przyszło tych poczciwców, którzy by woleli, aby monety owej, parabolicznie określonej, wcale nie było, lub którzy by trudności jej tworzenia znać nie chcieli. Nie byliżby podobni do wdziękoszów, którzy przeglądają się w zwierciadłach merkuriuszem od spo­du podlewanych, ani wiedząc, otrzymywanie tych zwierciadeł febry śmiertelne sprawia? Krytycy tu przede wszystkim odpowiedzialni , jeżeli nie przestrzegają bacznie o wzajemnych pracy obowiązkach.


Gdyby zatem przyszło całość poetycznej służby Juliusza na tym polu -na polu, mówię, języka - ocenić, zaprawdę, że należałoby z góry wyznać, tu on równego sobie nie ma. Żaden: ani Adam, ani Zygmunt, ani Bohdan, ani sam Jan nawet Kochanowski, nie mieli, tak jak Juliusz, w jednej lirze języków wszystkich wieków, wszystkich, że tak powiem, płci: od języka Bogarodzicy do pamfletu, od rycerskiego słowa do dziewczyny, dźwięk sło-wiczy mającej w swym akcencie.

x0 I oto jest jakoby klejnot korony jego, i dla­tego to jasnym będzie, co ktoś powiedział, że gdyby się słowa mogły stać nagle indywiduami, a gdyby więc ojczyzną był język i mowa, tedy posąg

Juliusza stałby głoskami stworzon - z napisem: „patripatriae". Kochanowski bowiem miał tylko jeden język, Mickiewicz jeden, Zygmunt, Bohdan, Mal­czewski i każden z tych filarów słowa narodowego jeden-ale Słowacki Juliusz wszystkie wieków, czasów, społeczeństw, typów i płci języki miał.

W tej to zapewne myśli rzekł o sobie, jako czoło wielkiemu Adamowi stawiający:

Choć mi się oprzesz dzisiaj - przyszłość moja!

I moje będzie za grobem zwycięstwo!...

Legnie przede mną twych poetów Troja,

Twe Hektorowe jej nie zbawi męstwo.

Bóg mi obronę przyszłości poruczył!...

W narodzie bez publicznego bytu, w publiczności bez własnych form, w społeczeństwie chcenia iskierkowate, ale chęci stałej nie mającym - po­dobało się Opatrzności, że trzech postawiła poetów sybilicznym natchnio­nych duchem, a przeto obejmujących prawdy wieszcze w fenomenologiczny form całokształt: Mickiewiczowi było dano, że Mojżeszowy język gniewu narodowego lwią nasrożył grzywą, jakby bój trwał; Zygmunt Krasiński te­goż czasu sejmowy, senatorski, publiczny słowa majestat tak uprawiał, jakby za dni wielkich Rzeczypospolitej - i kłamali obydwa: Mickiewicz ów gniew narodowy, Zygmunt życie -kłamali jak niańki dzieciom chorym, powieś­ciami bezsenne krócąc noce, albo jak korybantowie starożytni w miedziane uderzając tarcze, aby Saturn, płacz dziecka usłyszawszy, całej przyszłości w nim nie pożarł!

Wszelako i to nie dość; potrzeba było także i westalski, dziewiczy język stworzyć; dziś albowiem jeszcze na palcach policzyć można damy polskie poprawnie mową swą mówiące. Bohdan Zaleski pracę zaczął, a i Teofil Lenartowicz, któremu się wydaje, że przede wszystkim ludowy język od­twarza, żeńską właściwie stronę onego odnalazł.

Jakkolwiek bowiem mamy dwie poetessy: Źmichowską i Deotymę, pierw­sza jednak daleko więcej męskim piórem od wielu męskiej płci poetów pisze, Deotyma zaś wcale żeńskiego słowa nie uprawia i jest raczej arcyszanow-nym teozoficznym fenomenem. Muza jej sybiliczna, ale niewieściej służby w chrześcijańskim już społeczeństwie ani spostrzegła, tym więc większa ważność jest, powtarzam, niewieściego języka.


Badacze natury nieomylnie roślinom płeć przyznają - trawce nawet, którą człowiek nogą potrąca, nie odmawiają jej bynajmniej - ale korona zmysłów, mowa, wcale pod tym względem ważona nie jest.

x0
Kiedy po upadku litera­tury narodowej bywali młodzi ludzie skazywani do lochów i więzień za jednej książki przeczytanie, zdarzało się, że damy, gotowe nieść ulgę więźniom owym, na niebezpieczeństwa narażały się, ale wiele było, które piękną pol­szczyzną mówić nie były w stanie. Jest to zarówno krwawe, jak śmieszne, czyliż albowiem nie mógł więzień tak heroicznie pocieszany odpowiedzieć: „Nie narażaj się, pani, ale raczej mowę ojczystą szacuj, bo za to właśnie ja tu cierpię."

x0 Trzeba było więc odrodzić, albo też i stworzyć w literaturze naszej żeńską mowy ojczystej połowicę, aby przeto zagaić dźwiękiem i mu­zyką jej właściwą życie potoczne. Albowiem gasło i to także, a skutki tego wygasania dotychczas jeszcze widoczne.


Dla tych to jeszcze przyczyn, skoro weźmiemy poezje innych ludów, znajdziemy tam typy niewieście, gdy tymczasem poezja polska typu nie­wiasty polskiej prawie że nie wydała. Malczewskiego Maria - to raczej krzyk kobiety, która ani kochanką, ani żoną rozwinąć się nie może; mogła była być wszystkim, wszelako zaduszona jest w chwili upostaciowania swojego.

x0 Mic­kiewicz lepiej i dyplomatyczniej się wywiązywał z zadania tego: on Grażynę swoją hełmem przykrył, i tak dosadnie, że nie wiesz do końca, czy to mąż jest, czy to niewiasta? Aldonę w wieży schował i nieprzejrzanym murem przed oczyma samego męża jej osłonił. Telimeny, myślę, że za typ polskiej niewiasty brać nie można, a Zosia jest jeszcze małoletnia! Charaktery nie­wiast Zygmunta Krasińskiego to notatki na marginesie jego poematów. U Słowackiego Balladyna jest persorufikacją z pewnego wysnowania ballad gminnych wynikłą, Lilia Weneda - legendowym obrazem albo jedną z tych architektonicznych masek podpierających gzymsy, masek, których czoła wy­zierają, ale których szyja, pierś i ciało w płaskość ściany przepada.

Jednym słowem, poezja nasza pod tym względem podobna jest coś do tego okrętu Lambry, który rozstrzeliwać kazał żeglarzy swoich, skoro się w kobiecie pokochali. Nie wiem, czy to dobrze, że poezja tak młoda surowszą się być okazuje od samego Pisma Św., ale jest szkoła, która brak ten za teolo­giczny bierze nabytek. Szkoła ta ułomność ma za całość skończoną, a chorobę wszelaką nazywa umartwieniem i nędzę ludzką mieni wolą Bożą. Do tej to szkoły z Zygmuntem Krasińskim powiedziałbym: „...Poezja wszystko to ozłoci... kiedyś!"-ale czy wytłumaczy?... czy przetworzy?...

Kiedy tak Opatrzności podobało się, zsyłając narodowi wieszczów, nad rozłamaną istotą jego społeczeństwa czuwać, Słowackiemu, jak to widzieliś­my, dostało się w podziale utrzymać język: wszech-język-narodowy - dla­tego to nie tylko czuł on to natchnieniem, jak inni, ale wiedział jasno, co wypełnia, wiedział, co czyni, i zaiste że winien był to wiedzieć, bo w robotę taką wchodzi nie już sama poezja, ale artyzm techniczny i sztuka w całej swej nagości. Powiada on przeto wyraźnie, o co mu idzie:


Chodzi mi o to, aby język giętki

Powiedział wszystko, co pomyśli głowa;

A czasem był, jak piorun, jasny, prędki,

A czasem smutny, jako pieśń stepowa,

A czasem, jako skarga Nimfy, miętki,

A czasem piękny, jak Aniołów mowa...

Aby przeleciał wszystko ducha skrzydłem.

- Strofa być winna taktem, nie wędzidłem.

Z niej wszystko dobyć - zamglić tęsknotą,

Potem z niej łyskać błyskawicą cichą,

Potem w promieniach pokazać złotą,

Potem nadętą dawną przodków pychą,

Potem utkać Arachny robotą,

Potem ulepić z błota, jak pod strychą

Gniazdo jaskółcze przybite do drzewa,

Co w sobie słońcu wschodzącemu śpiewa...

I gdyby stary ów Jan Czarnoleski

Z mogiły powstał: to by [] zrozumiał,

Myśląc, że jakiś poemat niebieski,

Który mu w grobie nad lipami szumiał,

Słyszy, ubrany w dawny rym królewski,

Mową, którą sam przed wiekami umiał.

Potem by, cicho mżąc, rozważał [w] sobie,

Że nie zapomniał mowy polskiej - w grobie.

Więc nie mieszajcie mi się tu, harfiarze,

Którym dziś klaska tłum! - precz, mowo smętna,

Co myślom własne odejmujesz twarze,

Dając im ciągłą łzę, lub ciągłe tętna;

Wolałbym słuchać morza na wiszarze

Jakiej opoki, co wieków pamiętna,

W szumie, jakoby nie w skończonym rymie,

Odrzuca falom jedno - wielkie imię...