Wędrowny Sztukmistrz szedł sobie po świecie
I witał kwiatki, co przy drogach rosną,
I witał pracą zatrudnione kmiecie,
Dzieci, co idą w las cieszyć się wiosną,
Strażniki w bramach miejskie - ludzie różne
Tu, tam siedzące w oknach i podróżne.
A skoro wyszedł za rodzinną bramę,
Młody i całym sobą wyprzedzony,
Napotkał naprzód dwie niewiasty same,
Uplatające dwie z chabru korony,
Jakoby wieńce z błękitnych płomieni
Gwiazd, co wytrysły nad sferę zieleni,
Ale nie weszły w złotą lub czerwoną -
I lazurowe są jak niebios łono.
Więc - te dziewice widząc tak skłonione
Nad lazurową robotą oczyma
Lazurowymi - wraz odgadł, że one
Jeszcze pogoda na swych skrzydłach trzyma,
I począł mówić z nimi o pogodzie
I o tym wszystkim, co jest lazurowe:
O niebie czystym, czczym, o czystej wodzie,
O płaszczu, którym Matki Boskiej głowę
Ocienia sztukmistrz, o niebieskim oku
Bez-łzawym jeszcze, o niebie, lecz niebie,
Na którym nie ma żadnego obłoku,
O myśli, myśli nie znającej siebie.
Kiedy rozmowa tak się rozpływała,
Jak z niebieskiego szkła dzban gdzieś w jeziorze
Czystym, o bardzo ciepłej roku porze,
Skoro upada modry cień na ciała:
Jedna z dwóch kobiet zmilkła, mniej rozmowna,
Więc druga słowem jej zaległa pole,
A część obojga była już nierówna
I rozwinięcie się we wspólnym kole,
I rozmowniejsza się rozpromieniła
Blaskiem pełnego słowa, jak kometa,
Tak że on czysty lazur w tło zmieniła,
Choć najmilejsza była to kobieta,
Choć obie były siostry nierozdzielne...
f I weszła żółtość, acz żółtość promieni,
Co przecie czyste są i nieśmiertelne.
Wszelako żółtość bezwiednej zazdrości,
I przebłysł nowy kolor zieloności,
Który z lazuru i złota powstawa,
A jest pocieszny jak wiośniana trawa.
I tak się tęcza tkała - a te panie
I ów wędrowny Sztukmistrz nie wiedzieli,
Że się nad nimi stawa malowanie,
Gdy rozmawiali oto i siedzieli...
Tylko - milcząca wciąż wiła koronę,
W lazur ów oczy mając obrócone,
A rozmowniejsza pracę przerywała,
Mówiąc (co wszystko tak jest naturalne),
Aż skoro myśl jej już wybłysła cała
I rozjaśniło się tło idealne,
Chciała coś za się wziąść, i z miejsca wstała,
I mak czerwony, rosnący na boku,
Uszczknęła - potem, siostrę widząc lubą,
Jak cichy błękit za blaskiem obłoku,
Wciąż zatrudnioną lazurową próbą
I wciąż milczącą... zwróciła się do niéj,
Czerwony mak jej wplatając u skroni
I pocałunek na czoło schylone
Kładąc, jak drugie kwiecie rozwinione...
Ten ruch, czerwona maku błyskawica
Poniesionego do skroni, te kwiaty
Chabru, te k'sobie pochylone lica -
Zniepokoiły chwilowo bławaty,
I stał się wonny powiew fijołkowy,
Który z purpury a niebios powstawa,
I powróciły na swe miejsce głowy,
Błękitniał chaber, zieleniała trawa
I mak czerwieniał, on period rozmowy!
I przeszło jedno życia malowanie
W światłości otchłań, gdzieś na chór kościoła
Wiecznego - i tam przylegnie na ścianie
Albo odleci na powrót do sioła,
Gdy się z rozmowy tej co więcej stanie,
Albo się więcej-zupełnym przesłoni,
Wydoskonali, wzmocni i wykona,
Albo się w jakie przedwstępne uroni,
Albo na powrót, jak zerwana strona,
Odpryśnie w sferę ziemi - zniepokoi
Sumienie jakimś dawnym przypomnieniem
-I ciężyć będzie, aż się nie dostroi
W tęczę: a ciężkość ta - życia cierpieniem!...
Te rzeczy widząc, Sztukmistrz myślil sobie
O kolorycie modlitw, co wciąż lecą
W światłości przestrzeń, i nieraz, na grobie
Zacnym, powietrzem jakimś dziwnym świecą,
Tak że, w sklepienia wchodząc, stąpasz ciszéj,
Jakobyś myślił, że posąg usłyszy...
I poszedł sobie dalej przez ulicę,
Którą sędziwe ocieniały drzewa:
Środkiem woźnica wymija woźnicę
Albo pędzący wołu chłopiec śpiewa,
Albo przesunie cwałem jeździec skory -
Stronami piesi idą pod lipami -
Wieczór - w powietrzu brzęczą mdłe komory
I osiadają między gałeziami.
Przy drodze żebrak siedział na kamieniu,
Z pokrzywionymi nogami - podobny
Do drzewa, które zwichnięto w korzeniu,
Tak że spaczyło się w wyród osobny,
A człowiek drzewa tego szuka w lesie
I robi z niego koło, które niesie.
Więc żebrakowi mówił, jako ludzie,
Co tu i owdzie przebiegają skoro,
Ci w zysku, owi dla rozrywki w nudzie,
Chcąc nie chcąc czynią dlań i udział biorą:
Pierwsi to skarbiąc, z czego grosz się dawa,
Drudzy, że radość kończąc się ustawa,
A wracający z przechadzki wesołéj,
Kiedy mu lekka stopa się ocięży,
Wspomni - że oto kulawy i goły
Tam westchnie, tutaj - westchnienie spienięży...
Więc żebrak, słysząc to, złagodniał w duchu
I rozweselił się ku twarzom ludzi,
I widać było w spojrzeniu a ruchu,
Że znosi, nie zaś gwałtem litość budzi,
Co już przechodnie widząc, więcej tkliwi
Albo myślący głębiej o naturze,
Albo subtelniej na świecie szczęśliwi,
Nie ominęli kaleki przy murze:
I wielu do dom weselszych wróciło,
Myśląc, że chodzić i zdrowo, i miło;
I żebrak zawlókł się do domu krzywy,
Dziękując Bogu za wieczór szczęśliwy!
Te rzeczy widząc, Sztukmistrz myślił sobie
O starożytnej rzeźbie idealnéj,
Która człowieka stawia duch na grobie,
S-kompletowany śmiercią i realny -
Spokojny - biały - cichy - w kształcie onym,
Który za życia był mu zakreślonym,
Kiedy najwyżej stanął prawdą bytu
I już poczynał się mieć do przekwitu.
Więc o posągu myślił wszech-człowieka
I poznał, że ten śmierć musi mieć w sobie,
I odgadł, czym jest przydrożny kaleka,
I ci, co dają grosz, myśląc o grobie,
I ci, co uczą się leczyć naturę,
Te rany gojąc, spotykając wtóre,
Aż litość będzie wiadomości równą
I wszyscy pojrzą na rzecz jedną – główną.
I weszedł Sztukmistrz do miasta - na poły
Przedzielonego ulicą szeroką,
Gdzie najpiękniejsze gmachy i kościoły,
Gdzie obrócone na się miasta oko
Czuwa i czyni z mnogości kryształów
Zwierciadło dziennych swoich ideałów.
Tej części niskie przedmieścia są cieniem,
Gdzie coraz rzadziej miasto oświecone,
Mniej silnie kamień złączony z kamieniem,
Aż wreszcie głazy tylko rozrzucone
I ciemność głuchych za miastem cmentarzy:
Pustka - a jeśli przejść się kto pożąda,
To składa ręce na oczach i twarzy,
Jak gdyby mówił: „Tu się w siebie wgląda..."
I widział gmachy królów - i trofea,
Które powoli mienią je w muzea -
Więzienia mściwe jakiejś inkwizycji
Poprzemieniane na biura policji,
Na rękodzielnie albo na fabryki,
Ważne - na polu nawet polityki...
I widział place, a wkoło arkady
Ludne - i różne dokoła siedzenia -
I źródło w sztuczne zmienione kaskady,
Tak że napoju nie płacisz i cierna,
Jakobyś w Bożym spoczywał salonie,
Patrząc na twarze mężów wielkich, którzy
Pogodnie stoją po przebytej burzy.
Więc - myślił Sztukmistrz o architekturze