1867, czerwca, w tmizańskiej kawiarni na placu Marsowym - Paryż
* *
A końcem końców Ekspozycję zwiedzić należało, choćby tylko dlatego, iż widziałem był londyńską, paryską i amerykańską w New-York: czyli że widziałem wszystkie, jakie na świecie dotychczas były - mówię O Uniwersalnych Ekspozycjach.
I przyrzekłem sobie, że osobną o tym do Pani napiszę rzecz, albowiem zaprzeczyć niepodobna, iż Ekspozycja niniejsza na Marsowym-placu tu będąca jest ze wszech miar niepospolitym zjawiskiem i dziełem. Zaś myślę, iż Panie tam nie mają doraźnych dziennikarskich sprawozdań, więc nie będzie to Paniom obojętne, jaką dzisiaj odbyłem podróż. To wszelako, co piszę, jest jako owa księga kapitanów okrętowych, gdzie z wiernością godzinną zapisywane bywają obroty wiatrów i geograficzne podróży stopniowania. Systematycznie nie chciałem do tego się brać, z powodu iż na teraz nie mogę się zaprzęgać i nie mam dość sił, aby zarazem nie szukać
1odświeżenia także nerwów, w takową wybrawszy się podróż.
Podróżą zowie tę wycieczkę - jakże bo inaczej zwać elipsowy obieg panduli przechodzącej przez wszystkie świata kraje? Gmach jest elipsą, a w niej coraz mniejszych elips aż do środka tyle, ile rodzajów prac i dzieł. Stąd, jako w Czyśćcu, Piekle lub Niebie starego Danta wszystko porządnie i logicznie dokoła się obchodzi i płynnie się wszystko napotyka. Puścisz się Elipsą sztuk pięknych i zanotujesz w pamięci, skąd wyszedłeś, a idąc przed się wrócisz jako pandula na punkt wyjścia i obiegniesz wszystkie szkoły wszystkich spółczesnych ludów. Tak samo jest i z rękodziełami wszelakimi - tak samo jest jeszcze i na zewnątrz tego ogromnego gmachu z kawiarniami i restauracjami narodów.
A dokoła onych kawiarni, czyli przeto dokoła gmachu, jest ogrójec z wysp szmaragdowych urobiony, a na każdej stoi budowla przyniesiona z odległych globu powierzchni.
Wchodzę oto dziś jedną z bram i powiadam sobie, że obiegnę wyspy zielone, przybliżam się do jednej, na której niewielka stoi wieżyczka z oknami wkoło - to ewangelicznej propagandy wystawa - wyczytawszy napisy pod oknami, przybliżam się do stosownego miejsca, a siedzący w oknie obywatel ofiaruje mi małą książeczkę z tymi słowy na okładce różowej drukowanymi w Języku, w którym ten list piszę:
Odwracam kartę pierwszą i czytam dalej w tymże matki mojej języku: List Ś-go Pawła Apostoła do Rzymian zgreckiego języka na polski przetłumaczone (zamiast prze tłumaczony)... ale też ta jedna tylko omyłka!... (Zachowuję dla Pani tę książeczkę ofiarowaną bezpłatnie.)
Wierz w
Pana
Jezusa
Chrystusa,
a bedziesz
zbawiony
Ty i
Dom Twój.
Dalej - o kroków kilka - spostrzegam świątynię meksykańską - tę, gdzie krwawe ofiary Słońcu wyrządzano. Dopełniona jest wprawdzie egipskimi pozostałościami i od wierzchu szklanymi szyby kryta (dla powodów klimatu, w którym nie narodziła się!), ale za to na szybach spostrzegam Azteków hieroglify z rękopismów znanych mi czerpane. W środku ołtarz, gdzie wyrywano serce człowiecze, i w oryginale nóż kamienny, którym kapłan pod wiadomym żebrem otwór czynił. Meksykanie pokazujący starożytności sprzedają tu ananasowy napitek meksykański - rzecz na cześć postępu godna skosztowania w tak niegdyś krwawym miejscu!... Ubrani są w narodowe stroje dzisiejsze: rodzaj szalów umiejętnie przez ramię przerzuconych i kapelusze płaskie. (J. I. Kraszewski w ostatnim dziele swoim zarzuca mi publicznie „niepraktyczność" - mnie? który w świątyni Słońca piję likier!...)
Dalej!... oto i Chiny - najpraktyczniejszy lud na globie - i też zapewne dlatego na samym środku globu umieszczony! - U wrót pobiera piękny młodzieniec chiński cło od wnijścia - krząta się i okazuje przeto piękność czarnego warkocza szukającego pięt tam i owdzie. Wchodzę do herbaciarni chińskiej, gdzie dwie piękne damy tego narodu siedzą, a nigdy dam chińskich nie widziałem, lubo mężczyzn dosyć i blisko miałem przyjemność spotykać. Panny te są piękne, tylko nazbyt bliźnięco-podobne wzajem, skutkiem czego rasę więcej niżeli osobistość się ogląda. Płeć tych dam podobna jest do bladej róży liścia świeżego, a usta ich są jako czerwone wisznie. Smokczą na przemian jedną fajkę z metalowego cybucha, który podają sobie rączkami drobnymi. Ta, co palić przestaje, natychmiast gryzie coś drobnego jak maleńkie migdały - myślę, że to być muszą mig-dały-niebieskie!
Obie te panny w ruchach ich mają coś dzieci i coś białych-króUków, ale to są dzieweczki piękne i zadające pytanie estetyczne niełatwe do rozwiązania, albowiem przy całej ich piękności mają linie oczów i Unie nosa, i skroń--wypukłości właściwe wszystkim Chińczykom. Biorę tam cygaro jedno chińskie... niestety, poznaję, że portugalskie!... (zapewne dlatego chińskie, iż z Chin przybyło).
Zwiedzam inny pawilon osady chińskiej z mnóstwem znanych mi szczegółów - mijam znane — ale prześliczne ptaszki chińskie w klatkach szczebiocą coś, czego tu ucho nie słyszało - papużki jakieś maleńkie w prześlicznych barwach piór; owady i motyle chińskie dziwne... Stroje narodowe chińskie znane - oprócz stroju wioślarza-chińskiego, który mię bardzo zajął. Jest to ubranie całe z trzcinowego liścia utkane, samodział liściany, coś sięgającego tradycją swą przedhistorycznych czasów i pierwotnego jakiegoś po-Rajskiego pokutnictwa — tak ubrany musiał się tułać gdzieś Kain!...
A propos Kaina, oto i miecze katów chińskich, poszczerbione i rdzawe krwią - oto poplamione szmaty czerwonego ubrania i okowy na pół zużyte - oto różne stopnie i stosowności bambusowych łóz ku smagania stosownie do klasy przewinienia - oto drewniane kleszcze do płaszczenia i uwierania palców kobietom przed inkwizycją stawionym. Oto, nareszcie, rodzaj grubej podeszwy z prażonego rzemienia stosownie urządzonej do dawania policzków zręcznie i prędko. Głęboko się nad tymi rzeczami zastanowiwszy, co więcej, iż kiedyś miałem był w ręku Kodeks-Chiński (na angielski język tłumaczony), przeszedłem mnogie i puste krzesła opodal będącego teatru chińskiego, który się tu co wieczór grywa - zasłonę tylko zapuszczoną i oświeconą słońcem widzę...
Ku Japonii zmierzam, ale Japonia jeszcze nie skończona, i rzemieślników tylko widzę zewnątrz budowy drewnianej, słomą-szytej, zatrudnionych. Ale oto znana mi granitowa brama Świątyni egipskiej starożytnej - tę przeszedłszy, wchodzisz w dwurzęd leżących sfinksów, tam i owdzie wachlarzowymi palmami przetykanych - dalej schody świątyni sfinksowymi dokoła kolumnami z czterech stron otoczonej. Cała ta świątynia zewnątrz i wewnątrz pstra jest hieroglifami, które zwykle widywaliśmy starte i spłowiałe -i czyni to widok szczególniejszy - albowiem mądrość linii ogólnych i powaga wielka całokształtu popstrzone są jaskrawo i tak wszechstronnie, że domyślam się, iż trzy tysiące lat temu, kiedy hieroglifów barwy świeżymi były, to musiał jedynie ogromny wymiar samejże budowy łagodzić tę pstrociznę. Ale wnijdę w kurytarz owych sfinksowych kolumn i obejdę cztery jego ościenia, zwłaszcza iż widzę, że sam będę tą maleńką bawił się przechadzką - niestety, u kąta jednej bazy spostrzegam leżące w cieniu dwie palety kolorów świeżych pełne i zgarnięte pęzle!... tak dalece nie Faraońskich sięgają czasów te igrające w słońcu hieroglify... Zeszedłem przeto schodami w aleję sfinksów i odpoczęło oko moje na cieniach palm wachlarzowych, układających się na piasek. Cóż piękniejszego jest od tych gwiaździstych cieni liścia wachlarzowego, a poruszanego lekkim wiatrem - muskają tak piasek, i kładą się nań gwiazdami przezroczystymi, i milczą... Mało rzeczy piękniejszych widziałem dziś!... a jednakże dziś wszystko widziałem.
Opodal śliczny kiosk z fontanną w głębi chłodnej sali i wielkiej - a sala ta podzielona jest na ustępy, a w ustępie każdym inny arabski rzemieślnik innym jest rzemiosłem zatrudniony: ten dywany tka i okazuje pracy swej tajemnice - ów ze srebra i złota pierścienie robi, przypominające niekiedy Etrusków - inny tkaniny powiewne z jedwabiu, a inny maty z trzcin -
Dalej - stare moje, kochane poznaję gruzy: to korytarz katakumb rzymskich - zupełnie wielkości naturalnej i jakbym tam był... tylko szkoda, że jeszcze, widzę, że lapidamych-napisów nie wyryto.
Usłyszałem katedralnego dzwonu silne, srebrne, solenne uderzenie... to ktoś próbuje głosu dzwonów do starożytnej katedry w Montpellier przeznaczonych.
Przybliżam się do miejsca, gdzie rozbite namioty obejmują wszelakie podróżne użyteczności: jest to Bazar du Voyage - na drewnianego muła albo osła, który służy za przykład poczciwości, pakują i troczą różne najudatniej obmyślone przybory podróżne - ten drewniany osioł nieruchomy, i ci ludzie nieustannie pakujący się, i ci otaczający takowy wyjazd, co stoją i patrzą - pomyśliłem, że to zapewne jest podjezdek do podróży około świata, tej właśnie, którą się tu czyni i zajmuje.
Szwedzką nieco dalej budowlę drewnianą widzę, a ta wewnątrz ubrana jest w sieci rybackie wieszające się na rosochach renów - skóry zwierza dzikiego - sznurów wiele udatnie przędzionych - drzewa pięknego pnie, słój i wartość swroją ukazujące - statków pływackich wszelakiego rodzaju i użytku modele drobne i staranne... O niewielką przestrzeń murawy, jaśniejącej w słońcu i jako szmaragd ciętej równo, widzę jeszcze Portugalię i Hiszpanię z mineralnymi i wegetalnymi skarby ich - marmurów różnobarwnych i różno-słodkich konfitur wielkie mnóstwo!
Wstępuję do brazylijskiej Taillerie des diamants, gdzie okazane są garście piasku różnej natury i barwy, zwiastującego lub towarzyszącego kopalniom dyjamentu. Kamieni tych w stanie onych pierwotnym wiele oglądam, a podobne są do żwiru różnobarwnego nad brzegami, rzek leżącego - utajony blask wewnątrz przeziera z wolna w ciągu pracy. Kilku rękodzielników pracuje tu i okazuje na przykładach historię tego jaśniejącego piasku, którym najdostojniejsze i najpiękniejsze czoła i ramiona śmiertelnych osypane bywają i będą.
Wyszedłem nieco - i przed się bez wyraźnego celu idę, potrzebując gdzieś spocząć na małą chwilę...
Ogromnym piórem strusim czy kto powiał koło mnie - czy długa się chmura przesunęła?
To królewski-wielbłąd-biały i czarny jeździec na nim... chodu takiego kto nie widział, tego sobie nie może wyobrazić. Zdawało mi się, że łabędź przeciąga się, że ranny obłok przesuwa, i że pomdniowego morza fala jedna przegarnia pianę swoją. Uczułem we krwi mojej owy atom pat-riarchalnej-wszech-ojczyzny, którego tysiące lat nie starły w człeku!
Spocząć chcę na chwilę i zapisać te z natury doraźnie wzięte rysy, aby je Pani przesłać... Zachodzę do tunizańskiej kawiarni - tę wybrałem. Murzyn nalewa mi kawę tunizańską, jakiej nigdzie usta moje nie. dotknęły -ta kawa jest z atomami bitymi na dnie czarki i ma świeżą oliwę ziarna swo
jego i jakąś wegetalną tłustość. Tunizańska dziewczyna, w kwefie na włosach i z naramiennikami złotymi, niesłychanie do Kleopatry podobna... Całą archeologię-profilów czytam na tej twarzy i w tych ramionach i gestach... Coś fenickich-księżniczek i coś faraońskich-córek, i ani jednego innego rysu ani gestu - jakby zatrzymały się wieki jedną Epoką na tej twarzy i jakby uśmiechnęły-się-umarłe wieki, mówiąc: „To sen!...5'