w kontekście wyrazów (0 oznacza kontest fiszki).

O RZEŹBIARZACH FLORENCKICH (DZIŚ ŻYJĄCYCH)


W dowód szacunku głębokiego dla pism i cnót domowych K. z T. H. Cyprian N. w Rzymie

1845 r.


Credette Cimabue nellapintura

Tener lo campo, ed ora ha Giotto iłgrido,

Si che la fama di colui oscura.

Dante (canto decimoprimo), Purgatorio

Mniemalibyście, że sam Cimabue Malarstwa pole zajął; alić Giotto Urasta - tak, że cień tamtego okrył!...

Dante


I


Dla określenia stanowiska dziś-żyjących artystów, a osobliwie we Florencji, gdzie przeszłość sztuki tak obfita, nieuniknionym jest warunkiem odświeżyć sobie w wyobraźni nieskończoną, że tak nazwę, geneńs szkół i mistrzów, przez którą i dla której współcześni, kształcąc swe talenta, dopiero w odnie­sieniu do estetycznej swej przeszłości sądzonymi być mogą. Wszelkie inne kryterium musiałoby się wesprzeć albo na akademii, albo na publiczności: tej ostatniej wyroki, a zwłaszcza estetyczne, za jedną dobę nie sięgając, tworzą to, co powszechnie smakiem epoki nazywamy; gdy z swojej strony akademia, w dzisiejszym jej znaczeniu, będąc jakoby rękojmią istnienia sztuki w ogólności, słusznie, wdawać się nie raczy w interesa doczesne ruchawej polemiki.

Sąd przeto, jak mówiłem, o współczesnych artystach dopiero w odniesie­niu do estetycznej ich przeszłości stanowczo może się rozwinąć - dla których to powodów Akademia florencka, na sobie samej nie przestając, celujących alumnów do Rzymu zwykła jest posyłać, ażeby jednostronnie na chrześci­jańskiej szkole wykarmioną ich dążność zapoznać z duchem starożytnych, niżeli się uczują o własnej sile i na drodze, która im słusznie przynależy.

II


Niźli florencka Akademia do tego stanu przyszła, w jakim dzisiaj oglą­damy, poprzedzały szkoły w długim ciągu podania, jakie uczeń od mistrza dla przyszłych uczniów swoich przechowywał i kształcił. genesis artystów, o ile jeszcze się odbija i na współczesnych wpływa, po krótkości nadmienię.


III


Giotto jest patriarchą tej chrześcijańskiej szkoły, którą starotoskań-ską albo mistyczną zowią; malarz, rzeźbiarz, architekt, a jednym sło­wem: mistrz skończony, to nowe ziarno sztuki z zarodem bardzo samo­dzielnym na ziemi Danta był zasadził około roku tysiąc trzysta. Pisano i Ghiberti, a po nich Donatello gałąź rzeźby stanowią; ta nosi piętno niewinności i wielkiego natchnienia, samoistności i prostoty, do roku tysiąc pięćset. W tym roku rodzi się Cellini, a dotąd na usługi świątyń Pańskich oddaną przenosi rzeźbę do pałaców i obleka w złoto, albo zadziwia lud florencki niedorównanym Perseuszem. Sztuka staje się świecką, czuje po­trzebę erudycji, tracąc wiele na duchu, ale na wykwintności i na rysunku korzystając.

Jest to jakoby chwila, w której ustne podanie zamienia się na szkołę, a starożytna doskonałość uśmiecha się do mistrzów chrześcijańskiego ducha.

I tak do roku tysiąc pięćset sześćdziesiątego i czwartego, gdy obarczony wiekiem Michel Angelo Buonarroti, malarz, rzeźbiarz, architekt, a jednym słowem: mistrz skończony, jakim był Giotto na początku, zdaje się jedną ręką zamykać szkołę chrześcijańską, drugą zdążać ku mistrzom starożytnego świata, bo nie darmo obiema zarówno łatwo przychodziło temu artyście władnąć.** Historyczne.



Od Campanilli Giotta*, pierwszej w swoim rodzaju, do najpierw-szego gmachu w świecie**, wiele jest imion ludzkich jaśniejących w hi­storii, ale dwa najjaśniejsze u krańców sztuki chrześcijańskiej: Giotto i Mi-chał-Anioł.* Wieża przy kościele Ś[więte]go Jana wc Florencji. ** Kościół Ś[więte]go Piotra.



Odtąd karta upadku i pojedynczych usiłowań bez widocznego ciągu: jedni, za Buonarrotim po kolosalność idąc, przestawać muszą na zewnę­trznej dużości materiału, jak to na przykład Bandinelli; drudzy się uciekają po gotowe już formy do starożytnych mistrzów, jak to np. Jan Bologna, mistrz wielkiego talentu, dotykający manieryzmu pod koniec świetnej swojej drogi. A inni wreszcie, jak Bernini, absolutni we wszyst­kim, obiema gardząc przeszłościami, i chrześcijańską, i pogańską, stanowią dziwne odszczepieństwo od wszelkich zasad sztuki i niezwykłe talenta zdają się trwonić dla kaprysu. Na stronę tego ostatniego (którego sądzę jak rzeźbiarza, lubo był także architektem) to tylko wyrzec mogę, urodzony w Neapolu, gdzie nie miał prawie poprzedników***, mnóstwem swoich utworów i niezrównaną pośpiesznością chciał jakoby doścignąć Flo­rencję, Pizę i Sienę, i tyle innych współzawodnic opóźnionego Ne­apolu. *** Zwracam uwagę, głównie tu mówimy o rzeźbie chrześcijańskiej.

VI

Kiedy Winckelmann, teoretyk, na ten upadek sztuki z pohtowaniem patrząc, dzieła swoje ogłosił, po raz pierwszy tak silnie przyszła w pomoc krytyka i uprzedziła geniusz, który własnym natchnieniem na tejże drodze się postawił. Canova i Winckelmann jedną postać stanowią: tamten czynem, ten słowem.

VII


Odtąd tłum naśladowców - i, niedawno, Thorvaldsen... A teraz - o współczesnych.

VIII


Dwa główne kierunki, ku jakim zdają się nakłaniać dziś-żyjący artyści: pierwszy jest jakby ciągiem oswobodzenia sztuki, rozpoczętego przez Ca-novę i Winckelmanna dzieła; drugi - zwrotem ku dawnej starotos-kańskiej szkole, który stylem purystów, dla prostoty rysunku, niewy­szukanej kompozycji i czystego natchnienia, nazywają. Obadwa krytycz­ne.



Do pierwszego należą:

Bartolini. Ten za życia Canovy już był znanym artystą; przebywszy długi czas we Francji, gdzie nawet kończył akademię, wiele robót wykonał, a od Napoleona ozdobiony znakiem honorowym do ojczyzny powrócił. Pro­fesor Bartolini, jako naczelnik Akademii przy wydziale rzeźbiarstwa we Florencji, umiał się zręcznie zastosować do miejscowej historii, a o ile sam dąży za epoką Canovy, to jest, że ideałem klasycznym się zaprząta, o tyle w swych teoriach, w swoim wpływie na uczniów i na wybór ich pracy zdaje się skłaniać ku purystom. Dwie ogromne pracownie Bartolini zapełnił, a jak mówią, te nigdy chwilowej próżni nie cierpiały.

Głównym jego utworem - grupa złożona z trzech osób, wystawująca bohatera (czasu wojny trojańskiej) mszczącego się na dziecku, które w obli­czu matki chce roztrzaskać o ziemię; widać zaraz, pomysł dla sytuacji wyszukany, jakoż bez wątpliwości jest to wielkie ćwiczenie, a zgoła dzieło profesorskie, tylko że myśl przedmiotu, z natury swojej bardzo mała, zdaje się niknąć pod ciężarem kolosalnego wyrażenia tej co do form uczonej i bardzo śmiałej kompozycji. Również na dokończeniu, jak dzieło wyżej wzmiankowane, daje się wi­

dzieć alegoria na sposób starożytny pod postaciami trojga dzieci szczę­śliwie wyrażona. Tu Bartolom pojął, że arcymądrze starożytni pod formą leciuchną wielkie prawdy zaszczepiać albo zręcznie dosięgać umieli epigra­mem. Jakoż w rzeźbie ich widać, o ile kształt dziecięcia odpowiada kształtowi satyr i epigramów, który ma być igraszką równie mądrą, jak lekką i mile w oko wpadającą. Bartolini, na licach młodziuchnego Ba­chusa zbytek łącząc z dzieciństwem, już przez to samo go ocenił-i po­znajemy go, jak leży, czaszę w ręku trzymając obluzganą napojem, gdy z jed­nej strony Amor pochylony nad Zbytkiem zdaje się ciszę nakazywać, a dalej Geniusz Sztuki odepchnięty spoczywa, jak niegdyś młody Giotto, kiedy jeszcze pasł trzodę-tylko że Cimabue ku jego wsparciu nie przy­chodzi...

Te ostatnie z robót zasłużonego profesora, że nie wspominam wielu acz kolosalnych figur, mnóstwa biustów etc... Bartolini niedawno dla hrabiny Zamoyskiej piękny pomnik wykonał; w nim starał się połączyć dążność sobie właściwą ze smakiem wieku czternastego, na co, o ile sądzę, musiał wpłynąć charakter wielu innych pomników, w tymże kościele Santa Cr oce, gdzie i jego praca, umieszczonych.



Nie inną drogę obrał profesor Santarelli, którego Akademia florencka wychowała, a na którego w Rzymie wpłynął nieco Thorvaldsen; ten niedawno wykonał Michel Angiola Buonarroti w sposób, że niepodobna wy­borniej oddać charakteru tego wielkiego mistrza. Toż samo czoło pochylone i każdy rys złamany, taż sama w obu rękach czynność: prawą oparł na bio­drze, jak patrycjusz florencki, gdy w lewej dłutem się zabawia; jest to jakoby chwila między szturmem Florencji a budową kaplicy Medycejskiej.



I profesor Cos to li, z początku malarz, dzisiaj rzeźbiarz, należy jeszcze do kierunku oswobodzenia sztuki, a lubo spostrzegamy od niejakiego czasu, że zdawałby się skłaniać ku narodowej szkole, jest to wszakże owocem nad­

zwyczajnej biegłości i łatwości pojęcia, nie zaś przyrodzonego charakteru artysty. Jego jest piękny pomnik dla podskarbiego koronnego, gdzie artysta przedstawił w nieporównanej płaskorzeźbie, jak Chrystus Pan, co Boskie, od cesarskiego dzieli. Dla familii Zamoyskich Najświętsza Panna Maria, opiekująca się rodziną zgrupowaną u dołu, i wiele innych robót to w stylu Thorvaldsena, to starożytnym, to Canovy, to wreszcie mi­strzów narodowych. Tak że trudno określić estetyczne wyznanie tego biegłego profesora, a przeto właśnie go zaliczam do pierwszego kierunku.


XII

Profesor Ludwik Pampaloni: ten prawie samodzielnie i wstępnym bojem doszedł tego pięknego stanowiska, na jakim dziś go spotykamy. Teo­riom mało dając ucha, wcześnie zaczął pracować pod okiem brata (który nie był doskonałym artystą). Potem, gdy ogłoszono konkurs akademicki, meda­lem złotym ozdobiony; lecz nie znajdując sposobności wykonywania rzeczy, które by mu przyniosły korzyści artystyczne, musiał się zająć robotami drob­nych fraszek, jak mówca do ateńskiego ludu wychodzący z bajeczką. Zrazu nie zwrócił on uwagi publiczności florenckiej, ale kiedy Thorvaldsen przez to miasto przejeżdżał, umiał go zająć Pampaloni, a niezadługo potem od Thorvaldsena wskazanemu Wielki Książę Toskański starał się zna­leźć zatrudnienie - co jednakże tak rychło, jak sobie życzył Pampaloni, nie osiągnęło skutku, a że pod on czas ozdabiano plac Katedry florenckiej, Pampaloni się podjął dwa kolosy postawić. Brunelleschi i Lapo* można uważać za najpierwsze dzieła tego artysty, bo ledwo były uprzedzone Modlącym się chłopczyną, na całym świecie dziś znajomym z gipsów i licz­nych kopii.* Brunelleschi i Lapo, architekci.

Rzekłbym, Pampaloni po tej pierwszej modlitwie myśl od nieba po­wrócił, ażeby, hołd publiczny wielkim mistrzom oddawszy, własną drogę rozpocząć. Następnie jeszcze trzy kolosy w różnych miejscach Toskanii i wiele monumentów po różnych krajach Europy, i kilka we Florencji, nie­skąpo o talencie artysty zaświadczyły. Król Bawarski doń pisał, a akademie -rzymska, mediolańska, wiedeńska - powołały na członka. Pampaloni wykonał dla hrabiny Krasińskiej, i teraz właśnie kończy dla hr. Tyszkie­wicz, dwa nader piękne monumenta, a wiele innych jego robót zakupiono do Polski.

Tego artystę stawiam między pierwszym kierunkiem a drugim, który roz­poczyna niedawno znane imię-Dupre.



Dupre, rodem z Sieny, przed trzema jeszcze laty rzeźbił z drzewa ozdoby i był jakoby rzemieślnikiem, nie zaniedbując wszakże kształcenia się w rysunku, o ile czas pozwalał. Czuł on dobrze, że nie to było mu z góry przeznaczonym, jakoż starał się o sposobność dla odkrycia swej myśli, a otrzy­mawszy polecenie wykonania dwóch figur, zabójstwo Abla wziął za przedmiot, i po raz pierwszy jego Kain na florenckiej wystawie dwa lata temu się pokazał. Zadziwiła powszechnie dokładność wykończenia i ­wiono obszernie o tym nowym zjawisku, nie bez ostrej uwagi nad fał­szywym ogółem. Lecz gdy Abla odkryto, bez błędu figurę, były głosy, łatwiej przedstawić człeka umarłego, odnosząc się po życie i energię wyrazu do pierwszego z utworów. Mimo tysiącznych uwag mia­nowano Duprego profesorem florenckiej Akademii, a wdzięczna Sie na, kiedy powracał do niej dla chwilowego odpoczynku, u bram miasta witała i prowadziła go w tryumfie. Dziś pozostaje we Florencji. Wielu biegłych krytyków nie wróżyło Dupremu-dla tak nagłego wzrostu - rozwinięcia się nadal i ciągłego postępu; w ostatnich wszakże pracach swoich umiał zbić to mniemanie i niepodobna mu zaprzeczyć, że należy do pierwszych, którzy się szkoły narodowej uchwycili z zapałem.



Fedi jest rówiennikiem tego młodego profesora. Był on długo sztycha-rzem, lecz dla słabości oczu musiał wreszcie odrnienić to drobiazgowe za­trudnienie. Odbył następnie Akademię rzeźbiarstwa we Florencji i udał się do Rzymu, gdzie w przeszłym roku oglądano Świętego Sebastiana, którego był umieścił na publicznej wystawie. Dziś, powróciwszy do Florencji, zaj­

muje się pomrukiem dla Nicola Pisano. Wielka sztuki znajomość, dosko­nałość rysunku i starożytnych mistrzów [nie-niewolnicze zrozumienie] zda­wałyby się wróżyć niezwykłego artystę. Tego jeszcze załączam do kuszących się mocno o szkołę-narodową, którzy, oparłszy się na mistrzach, co kil­kaset lat temu kamień węgielny założyli, ani gotowe określenia od starożyt­nych biorą, ani swawolnie naśladują, ku czemu woła ich publiczność!


[Pisałem w Rzymie, 1845 r.]