ŁASKAWY OPIEKUN CZYLI BARTŁOMIEJ ALFONSEM
Lipiec uchodzi — na niebie Sierpień, jako nowy następca, w nocy wyziera lękliwie, szpieguje swojego poprzednika i uśmiecha się czasami, ufny w przyszłe zwycięstwo.
Lipiec odjeżdża coraz dalej, zostawiając po sobie kurz nieznośny na brukowanych ulicach, a jako zwolennik gnuśności i próżniactwa, bawi się pociesznymi wymysłami i, niby kuglarz jaki, przeprowadza tu i owdzie sztywne postacie fanfaronów, odziane pstrokato, kuso, jaskrawo, jak bohaterowie jasełek. Lipiec w tej chwili odjeżdża na bardzo długo, a żegnając się ze szkolnym rokiem, przyśpiesza nareszcie dla wszystkich studentów i wielu profesorów niecierpliwie oczekiwane wakacje.
Spójrzcie tylko na ten dziedziniec: oto wybiegają uczniowie, młodzi skaczą, uciekają do domów, nie oglądając się nawet na te siwe, posępne mury, które ustawicznie dumają. Starsi idą powolniej: ten żegna się z nauczycielami, ten stróżowi daje na piwo, ten znów na murze szkolnym rubaszny nakreśla epigramat. A panowie profesorowie rozprawiają donośnie, częstują się tabaką i kroczą poważnie, choć niejeden z nich wyskoczyłby do domu rychlej niż wszystkie żaki.
x0
Na podwórzu szkolnym ruch ciągle się umniejsza i w otwartej izbie między pustymi ławkami widać brak jakiś, podobny do owego, który częstokroć na milczących półkach wypróżnionej biblioteki postrzegać się daje.
Ale przeminą wakacje! przeminie wszystko!! - te zaś wyrazy, niby przykre, niby zastraszające, bardzo często jednakże stają się wielką, nawet z niczym nieporównaną dla nieszczęśliwych pociechą!
Już wesołych studentów tłumy rozsypały się po ulicach, dziedziniec
szkolny pusty, mury głuche, w izbach okrawki papieru i pióra podeptane; jednym słowem, dokoła samotne panuje milczenie. I tylko dwóch jeszcze uczniów wychodzi ze szkolnej bramy: jeden z wymuszoną ostrożnością niesie pięknie oprawną książkę, drugi zaś w oku, na czole i na ustach dźwiga niemały smutek.
x0
Obadwa idą śpiesznie, nic nie mówiąc do siebie, snadź, że myślami utkwili gdzieś w przyszłości i nie marzą już o piłce, o dziecinnych zabawach, ale wyżej, dablej sięgają: może do wiejskiej swobody i rozgłośnego polowania.
x0
Otóż i nie ma Lipca! Sierpień śmiało wystąpił na niebo, ale i ten nic dobrego kuglarstwem się bawi niepomału, albowiem znowu przesuwa po ulicach swoje wystrojone laleczki, żeby zażywały przechadzki. Sierpień jest kuglarzem doskonałym, on usiadł sobie pomiędzy drobiazgami, jak chłopię swawolne, a strzygąc różnobarwne papierki rozrzuca je dokoła i robią się z tego motyle. Sierpień jest uprzykrzony nawet, bo on jak włóczęga jaki drażni się z psami bez przestanku, tak że aż wściekają się od złości.
Lecz nie uważajmy wszystkiego ze złej strony i pośpieszajmy na wieś, ażeby zobaczyć, jak też to ten gnuśny miesiąc wygląda, kiedy się do pracy zabiera.
I oto z jednej strony drogi rozpoczęto żniwo, a z drugiej, za rzeczułką pod lasem, bieleją koszule wieśniaków i połyskują kosy; słychać tam kiedy niekiedy chrzęst osełek i gwar głuchy, i śmiechy cokolwiek wyraźniejsze.
Żniwiarki nie są to takie bynajmniej, które z francuska rozmawiają w naszych idyllach, ani takie, które na cyprysach imiona kochanków ryją, gdyż właściwiej, jak mniemam, można by je za bachantki uważać. Mimo to jednak nietrudno jest napotkać pomiędzy nimi dziewki smagłe a hoże, co z czołem wypogodzonym, z piosnką w ustach, rześko i wesoło pracują. Ale niedługo, niedługo ta sielska wesołość, która powinna być skarbem obywatela, zamienia się w milczące oburzenie, kiedy podchmielony ekonom sadzi przez rżyska na chudej szkapie i twardym batogiem kreśli w powietrzu hieroglif smutku zwierzęcego, hieroglif niesprawiedliwości oczywistej, gdyż pospolicie oddaje on wieśniakom to tylko, co sam niedawno od rozgniewanego dziedzica odebrał.
I zważając wszystkie te rzeczy, trzeba koniecznie podziwiać mądrość całego układu, albowiem pokazuje się jawnie, iż jeden drugiego bije, drugi trzeciego także bije, wszyscy zaś nieustannie porządku i sprawiedliwości pilnują.
x0
Po obu stronach drogi szybko postępuje robota, kosarze z daleka ujrzeli ekonoma i cichość rozlała się naokoło. Po drodze z pośpiechem toczy się bryczka, a w niej jedzie dwóch owych uczniów, którzy ostatni wyszli z dziedzińca szkolnego, to jest Edward Drążkowski, syn Jana Drążkowskiego, poczciwego naszego pułkownika, jak go rozumni sąsiedzi powszechnie nazywają wtedy, kiedy ta karykatura w przyległym pokoju gra w wista i wszystko słyszeć może, i Bartłomiej Socha, oddany pod opiekę JW. Pułkownika wraz z uciułanym groszem dla tegoż wyrostka od zmarłego rodzica.
Edward przez ciąg pobytu swojego w mieście chodził do szkoły w pięknych sukniach i nosił zeszyty ręką Bartłomieja pisane, odjeżdżając zaś obwinął starannie wyzłacaną książkę, nagrodę pilności całorocznej, i ruszył co prędzej na wieś, żeby odebrać od kochanego papy szczere uściski, a mianowicie piękną strzelbę, dawno przyobiecaną.
x0 Bartłomiej dużo pracował w szkołach, a do tego jeszcze zbywało mu częstokroć na możności zaspokojenia gwałtownych jego potrzeb i zabierało mu dosyć czasu wyręczanie Edwarda. Nic więc złoconego w nagrodę nie odebrał, żadnej nawet pochwały odjeżdżając nie słyszał, ale za to ten młody chłopiec uczuł przykrość i krzywdę, którą mu wyrządzono, a która niezawodnie obudzi w nim działalność duszy i stanie się najpiękniejszą nagrodą.
Opatrzność czuwa nad sierotami!
II
„Są cuda na niebie i na ziemi, o których ani śniło się naszym filozofom", a znajdują się jeszcze i takie rzeczy, które bywają starannie ukrywane, ażeby się o nich nawet nie przyśniło sąsiadom.
Pan pułkownik, jak się spodziewam, nie służąc w wojsku, nigdy o pułkownikostwie nie myślał, ale że był kiedyś tam jakimś urzędnikiem magazynowym i miał dowcipnych dłużników, łatwo więc według stopnia oszacowany, tak szybko zaczął awansować, że wreszcie dał sobie słowo nikomu nie pożyczać pieniędzy i dla tej to przyczyny do dziś dnia pozostał tylko pułkownikiem. Powierzchowność pana Drążkowskiego, zwłaszcza kiedy tenże kontrakt jaki zawiera, nie jest bardzo obiecująca, przy otwieraniu jednakże szkatuły dają się spostrzegać na jego licach skryte jakieś pomysły i pewien rodzaj powolności, która nigdy biegłych strategików nie odstępuje.
Pułkownik w towarzystwie kobiecym nadzwyczajnie rozprawia o posagach, a ubiera się powszechnie w szary surdut i żółtą kamizelkę, tudzieższtywnych kołnierzach i bawełnie do lewego ucha nigdy nie zapomina.
x0
Pani Drążkowska, rozwiódłszy się z pierwszym mężem, zabrała z sobą
córkę i bawiąc czas niejaki w Warszawie od razu ułowiła naszego pułkownika. Osoba ta, mająca obecnie. Bogiem a prawdą, lat czterdzieści, uchodzi w teoriach za kobietę nie pierwszej już młodości, ale bardzo miłą i dobrze wychowaną. Pani Drążkowska w samej rzeczy na swój wiek bardzo dobrze wygląda, zwłaszcza kiedy parę godzin przed zwierciadłem posiedzi; ale nie zaniedbuje ona nigdy zamykać gotowalni, żeby czasem ciekawe oko nie wyśledziło przyczyny tego świeżego rumieńca, który ją tylko po umyciu odstępuje.
Pani pułkownikowa lubi bardzo często wspominać dwuznacznie o jednym nadzwyczaj oryginalnym hrabi, który za nic w świecie nie dałby dotknąć swojej suczki, gdyż ją nie do wyimainowania sobie kochał. Ta suczka zaś, jak powiada pani Drążkowska, jest to jej ulubiona Delfinka, która żyje jeszcze do dzisiaj. Pułkownikowa bardzo zręcznie opowiada różne anegdoty o wyżej wzmiankowanym hrabi i kilka niezrozumiałych przypowieści o książętach Z***.
Panna Helena, córka wielmożnej pułkownikowej z pierwszego małżeństwa, nie tylko że jest ukształcona zupełnie przez mamę dobrodziejkę, ale dużo jeszcze winna sobie samej i wybornym towarzystwom, w jakich bez ustanku przebywa. Ona to zręcznie przypomina mamie o oryginalnym hrabi i o książętach Z*** tam, gdzie tej zaczepnej broni koniecznie użyć potrzeba. Umie jeszcze pułkownikówna przelęknąć się, gdy która z staropolskich gospodyń mówi o trzodzie chlewnej albo gdy jaki nierozważny młodzieniec coś o małżeństwie napomknie.
Panna Helena do tego wszystkiego nie cierpi jeszcze nazwiska Drążkowskich i z tej to przyczyny wspólnie z matką obojętnie spogląda na Edwarda, który jest ulubieńcem pułkownika. Delfinka, stara wyżlica, bardzo mało już jest do suki podobna, ale śpi wybornie i śmiało zaręczyć mogę, że do żadnego oryginalnego hrabi bynajmniej nie należała.
O panu Edwardzie jużeśmy na początku dość obszernie wspomnieli, dodać tylko wypada, że pilność tego młodzieńca dopiero od przybycia Bartłomiejka zaczęto w szkole wychwalać, dawniej bowiem panu Edwardowi, zapewne z przyczyny jego popędu do historii naturalnej, nadzwyczaj często wykładano o zwierzętach czworonożnych, o osłach.
Co się tyczy Bartłomieja Sochy, bardzo wiele już powiedziałem, bo chłopak ten, jako nierodowity szlachcic i nietytularna osoba, jakże może zajmować tyle miejsca, ile przedniejsze członki rodziny pułkownika? Zresztą, same nawet pospolite nazwisko u większej liczby czytelników może dać niekorzystne o smaku autora wyobrażenie!
Kończę więc moje postrzeżenia nad domem państwa Drążkowskich, nie dodając wszakże żadnej wiadomości o służących, gdyż te wszystkie wyłącznie do samej pani należą; a tak jakoś dziwnie się zdarza, że każda z nich,
z początku doskonała, za parę tygodni o ogromne kradzieże obwinioną bywa.
Należałoby jeszcze, jak mniemam, dołączyć tutaj słówek kilka o radczyni W***, najserdeczniejszej przyjaciółce pani pułkownikowej; kobieta ta, między nami mówiąc: rówiennica JW. Drążkowskiej, w trudnej sztuce odmładzania się przewyższa przyjaciółkę. I stąd to właśnie wypływają ustawicznie pomiędzy nimi nieporozumienia, które pułkownikowa jak najusilniej maską przyjaźni niweczy, ażeby nie rozerwać stosunków z bogatą wdową, jako mogącą nierównie łatwiej uczęszczać do stolicy i modne stroje zakupywać.
III
W obszernej izbie jadalnej zasiedli wszyscy do stołu: pan pułkownik, pani pułkownikowa, panna pułkownikówna i kupiec przejeżdżający, który kiedyś do współki z panem Drążkowskim należał, a teraz wspomina o tym z dumą, jakby jaki wojownik o przeminionych zwycięstwach.
x0 Dalej zaś, dalej od państwa, w miejscu, które jest wzrostem równe, a godnością niższe od innych, siedzi jeszcze panna służąca z turkusowymi kolczykami, z pasmem jedwabiu na szyi, ze szpilkami wpiętymi w suknię; siedzi i milczy, je bardzo mało, maleńki palec wystawia, widać więc, że, świeżo przyjęta, chce sobie zapewnić pewien rodzaj szacunku u całego dworu. Wszyscy zajęci są wieczerzą, cisza, słychać tylko szelest talerzy i szczekanie psów na podwórzu.
Wtem raptem zagrzmiały koła i zawołano w sieni: „Panicz z Warszawy przyjechał!"
- Ciekawa jestem, co też radczyna pisała? - rzekła panna Helena do pułkownikowej, lecz nie ruszyła się bynajmniej, ażeby powitać brata, który właśnie wchodził do izby.
Po chwilowym paroksyzmie solennych uścisków nastała znowu cisza, bo papa przeglądał nagrodę syna, a że nigdy nie używał innych książek nad kalendarze i regestra, wszyscy więc z obowiązku szanowali tę nadzwyczajną chwilę, chociaż nawet panna służąca uważała, że pułkownikowi z książką w ręku i z oczyma w nią wlepionymi jest bardzo nie do twarzy.
Tymczasem pani pułkownikowa i panna Helena, zajęte rozpakowywaniem sprawunków, nie zważały bynajmniej na nikogo, tylko rozrywały pieczątki różowych bilecików, zapytywały z kolei, czy radczyna jest zdrowa... czy nie mówiła, kiedy przyjedzie?...
Kupiec milczący siedział, jak od początku wieczerzy, i łyżkę srebrną od niechcenia ważył na serdecznym palcu, bo zdumiał się nadzwyczaj, gdy student, który odebrał nagrodę, nie potrafił go uwiadomić, jaka była cena pszenicy na ostatnim targu w Warszawie.
Po chwili pan Drążkowski położył książkę na stole, ziewnął, uściskał Edwarda i zadał mu pytanie: „Wiele kosztuje edukacja syna, kiedy dobry ojciec przez lat cztery po sto dukatów corocznie na nią wydaje ?" - a uśmiechnąwszy się klepnął go po ramieniu i patrząc na posępnego Bartłomiejka rzekł łaskawie:
No - cóż tam waćpan przywiozłeś mi ze szkoły?...
Ja-nic nie dostałem - odpowiedział zmięszany chłopiec i pocałował w rękę napuszonego pułkownika.
- No, no, no, nie wszyscy ludzie mają jednakowe zdolności... to nie twoja wina, mój Bartłomiejku; po większej części zdolności i skłonności odbieramy po rodzicach, a ty przy pracy i uwadze możesz być nawet bardzo dobrym oficjalistą. Jego ojciec - mówił dalej pułkownik, obracając się do kupca - służył u mnie za ekonoma przez lat trzydzieści; wprawdzie był to wielki leniuch i stary niedołęga, ale przynajmniej choć cokolwiek bądź robił i nic nie ukradł ze śpichrza.
Bartłomiej milczał ciągle, ścisnął usta, chciał połknąć łzy, które mu takowe wspomnienie ojca wycisnęło, chciał nareszcie ukryć łzy, których już wstrzymać nie mógł, ale nielitościwy kupiec wlepił w niego swe oczy i powolnym a jednotonnym głosem tak przyświadczał pułkownikowi:
- Prawda jest, słuszna prawda, przy pracy i uwadze wszystko z siebie uczynić można... Wieluż to ja znam takich, mości dobrodzieju, co w młodości swojej zupełnie nic nie mieli i tylko z łaski żyli, a teraz co za domy! co za kapitały! co za spekulacje!...
- Wiemy o tym bardzo dobrze - rzekła z przekąsem pani pułkownikowa - ale krew, familia, stosunki.
- I obejście się nieznośne tych świeżo powstałych magnatów - dodała córka.
- Co tam za obejście się znowu? - zawołał pan Drążkowski. - Każdy się dobrze obejdzie z człowiekiem, który sobie zapewnił utrzymanie, a tym samym nie próżnował w młodości i nie siedział nikomu na karku.
I byłby jeszcze coś powiedział oburzony pułkownik, ale dostrzegł zbierające się chmury na licach swojej małżonki i złowróżbne milczenie łagodnej pasierbicy, która z udaną spokojnością przeglądała nagrodę Edwarda i, niby nie uważając na to, co między mamą i papą zachodziło, pieszczonym zapytała głosem:
- Panie Edwardzie, czy to jest dobre dzieło? czy tłumaczone z francuskiego? czy się wesoło kończy?...
- Nie wiem, bo my nie uczyliśmy się z tej książki, ja dopiero dziś ją dostałem - odpowiedział student, nie odrywając oka od dubeltówki, która na przeciwnej ścianie wisiała.
Niezadługo wszyscy wstali od stołu; pan Drążkowski wypytywał się syna, co tam słychać w Warszawie, Edward zaś opowiadał o szkołach, o uroczystości egzaminu, a w końcu usiadł sobie w wygodnym krześle. Coraz mniej mówił, chrząchnął kilka razy i zasnął.
W parę godzin potem wszyscy już spali we dworze; panna Helena, przypominając sobie jeszcze wyrazy pułkownika, jednym uderzeniem szczypców złamała gasnącą świecę, a kupiec chrapał okropnie, trzymając rękę pod poduszką, gdzie był woreczek z pieniędzmi.IV
IV
W domu pułkownikostwa cuda się dzieją od rana. Pani Drążkowska wstała o siódmej godzinie, wszystko w ruchu, wszystko w nieładzie, bo ma dzisiaj nowy ład powstać na jeden dzień, na jeden wieczór, na jedną tylko zabawę.
- Hej, Jakubie, do pani! Hej, Walenty, do pani! Maryno, Kunegundo, Joasiu, Franusiu, panna Helena woła! Wody! ognia! pieprzu! szpilek podwójnych! mydła! wódki kolońskiej! brzytew dla jegomości!
I niosą wodę, ogień, pieprz, szpilki podwójne, i prowadzą pijanego kucharza, który utrzymuje, że wszystko trzeba robić na spirytusie, bo ogień zwyczajny nic niewart.
A pani pułkownikowa gdzie się ruszy, wszędzie krzyk; co porwie, to jej się w ręku pali; słowem: pani, jak się należy.
Jegomość zaś siedzi w szlafroku, nie może się ubrać, chociaż już dawno nie śpi, bo wszystkich służących zajęto, wody nie zgrzano, brzytew nie ma i nie ma.
Jegomość siedzi na łóżku i mruczy w gniewie; to chce zadzwonić, ale dzwonek gdzieś zapodzieli, to chce zawołać, woła, ale jego głos jest głosem wołającego na puszczy. Aż tu za chwilę wszystko się uspakaja, nowy kucharz, dawno oczekiwany, zajeżdża i zaciera ręce, i powiada, że to się wszystko zrobi, bo nie takie obiady bywały u pana marszałka, u którego on się wychował. Więc znowu krzyk na kucharza, co to on sobie myśli, wszak taki dobry marszałek jak pułkownik, a cóż dopiero pułkownik i dziedzic razem.
Potem cichość ponura, wszystko zrobione, wszystko przygotowane; panna Helena stąpa leciuchno, przegląda się w wszystkich zwierciadłach
i najtrudniejsze nuty na wierzch fortepianu układa, choć ich nie grała, jako żywo. Potem jeszcze łoskot, hałas, trzaski z biczów. Goście już jadą! Pułkownik postawił fajkę.
Pułkownikowa, wystrojona, zabiera się przepraszać, że jeszcze jest w negliżu, a panna Helena, niby bardzo zajęta muzyką, niczego nie uważa.
- Nie, to nie goście! to ludzie nasi, to Jakub przywiózł muzykantów!
- A po cóż on tak trzaska z bicza, przecież nie z państwem jedzie!
V
Wielkim, strojnym, różnobarwnym półkolem rozsiedli się goście w salonie, a patrząc na ten krąg świetny, na tę rozmaitość postaci, śmiało wyrzec by można, że roztoczono w tej chwili olbrzymi wachlarz czarnoksięski.
Cisza, kilka zaledwie słówek bezsilnych, bezbarwnych wyrwie się tu i owdzie, a potem spełznie w milczeniu. Pani pułkownikowej nie ma; ona wyszła na chwilę i pozostawiła męża, ażeby bawił gości.
Bawić gości! - te dwa wyrazy oznaczają całe życie, całą treść tłumnego zgromadzenia, które się ucztą nazywa. Lecz spojrzyjmy na pułkownika: on może nas zabawić! jego kłopot w zadosyćuczynieniu rozkazom żony, jego krzątanie się z myślami - prawdziwie jest zabawne.
- Piękną dzisiaj mamy pogodę - wyrzekł nareszcie pan Drążkowski po dosyć długim namyśle, a te wyrazy jego, na początek rozmowy dawno patentowane, pobiegły dookoła jak owa mysz w bajce, która z roztrzaskających się gór olbrzymich nędzne życie poczęła.
- Nieoszacowana pogoda! - przyświadczył po chwili kupiec metaliczno-brzęczącym głosem.
- Miła chwila - dodała pani radczyna. - Ładny, powabny czas - mówiła ona dalej - pasjami lubię tę zieloność; kolor zielony jest kolorem nadziei, kolorem życia mojego!
- I kolor czerwony jest także piękny - odezwał się pułkownik, otwierając co prędzej biurko i wyjmując czerwono oprawną książkę, nagrodę pilności całorocznej ukochanego synala.
Kolor czerwony?... to parafianizm...
- Nie, to nie Parąfianizm, to inna jakaś książka, którą w nagrodę niepospolitych zdolności synowi mojemu ofiarowano. Widzicie państwo, zdolności i skłonności najczęściej pochodzą od rodziców...
- Mój papa to tak samo szacuje książkę Edwarda, jak jeden nadzwyczaj oryginalny hrabia szacował swoją pokojową wyżlicę, której za nic by w świecie nikomu nie oddał. Tę wyżlicę darował on potem mojej mamie... Delfinko! Delfinko, pójdźże, pokaż się przecie państwu! - woła pieszczonym głosem naiwna panna Helena, a spostrzegłszy przechodzącego ogrodnika, który już od samego rana musiał udawać lokaja, zapytała go dość łaskawie, gdzie jest ulubiona wyżlica.
- W kuchni leży pod piecem, tam gdzie się od szczenięcia wychowała -odrzekł prostoduszny ogrodnik, a nie uważając bynajmniej na pomięszanie panny pułkownikówny nielitościwie wydał całe pochodzenie suki i z rubaszną lekkością wyszedł do drugiego pokoju.
„A więc kolor czerwony jest bardzo ładny!" - pomyślał sobie stojący w kąciku opuszczony Bartłomiej, spojrzawszy na zarumienioną Helenę, która w milczeniu szczypała i gniotła rękawiczkę.
x0
Po chwili weszła pani Drążkowska, a nie wiedząc bynajmniej, o czym dotychczas mówiono, oznajmiła wszystkim otwarcie, że „pogoda sprzyja nam od dni kilku".
Wpadam na myśl, czy nie lepiej byłoby w progach naszych salonów zawieszać barometra, gdyż wtedy wszyscy przybywający jednym oka ruszeniem upewniliby się nawzajem o stanie temperatury i nie wprowadzali do rozmowy wzmianki o pogodzie. Potem pani pułkownikowa zaczęła nową anegdotę o bogatych książętach Z***, ale dla rozgłośnego śmiechu nie mogąc jej dokończyć, szepnęła coś radczyni po cichu i wezwała wszystkich do śniadania.
x0
Przy wykwintnie zastawionym stole zasiedli goście w porządku i chwilę było cicho, wkrótce zaś znowu rozruch, śmiechy i zamięszanie. Pani radczyna przez dwie godziny odstępowała pierwszego miejsca gospodyni domu, a pan kasjer z podsędkiem przez ciąg całego śniadania o toż samo się spierał. Anegdoty, facecje, przypowieści, niby humorystyczne motyle, unosiły się nad czepkami matron, nad sztywnymi czubami młodzieży, nad pieczonym prosięciem na zimno i nad wielmożnym Drążkowskim.
Za parę godzin zastawiono znów obiad, w czasie którego z największą dokładnością powtórzyli wszyscy toż samo, o czym była mowa przy śniadaniu.
Nareszcie ozwała się i kapela. Nie zaszkodzi bowiem polonez dla poważnych, a mazur, obertas i krakowiak dla żwawych chłopaków i dziewczyn. Ale u państwa Drążkowskich nic gminnego się nie pokaże; tam wyrwano fiołek i lilię białą, a wetknięto na to miejsce papierową girlandę, którą usłużni kupcy sprowadzili z Paryża.
Śmiesznie jest, a czasem przykro, patrzeć na tych obłąkanych ludzi, co znacznymi pieniędzmi zakupują okrawki wstążek i papieru, które w obcym narodzie posklejali próżniacy w jakieś arlekińskie ubiorki. Wtem wybiła już ósma. Na podwórzu wicher, a w bawialnej izbie goście tańcowali kontredansa.
- Wiatr obalił jabłonkę!... - zawołał któryś z mężczyzn, spoglądając przez okno.
- Aha! to ta jabłonka, którą od dwóch lat już podpieram... - wykrzyknął mniemany lokaj i, postawiwszy samowar na posadzce, wybiegł co prędzej do ogrodu.
- Głupiec, wariat, a nawet błazen - mruknął pod nosem pan pułkownik i ruszył ramionami.
Tymczasem goście, tańcząc, na nic nie uważali i otoczyli figurami samowar dokoła. A ponieważ przed chwilą na tym samym miejscu, gdzie on stanął, panna Helena tańcowała solo i na kształt kłębów dymu wywijała białą chustką sprowadzoną z Paryża, nic przeto dziwnego, że małej tej zmiany nie dostrzegli teraz goście i spokojnie zupełnie krzyżowali się tu i owdzie obok samowara.
VI
Nazajutrz po świetnym balu znużone damy dopiero około jedenastej z południa raczyły się obudzić. Pułkownikówna, otworzywszy oczy, co prędzej pobiegła do zwierciadła, ażeby tam oczekiwać wyroku na humor całodzienny. Spostrzegłszy zaś, że nie jest ani bladą, ani też utrudzoną, rozprawiała dosyć łaskawie o zadziwiającym kształcie sukni pani radczyny i o pociesznych kokardach na czepku podsędkowej. Tymczasem pani domu przypominała służącym wczorajsze uchybienia i wyrzucała kucharzowi ogromne błędy w zawiesistych sosach ukryte. Pan Drążkowski zaś, namówiony od ukochanej małżonki, a mianowicie łagodnej pasierbicy, zaczął myśleć z zapałem o poprawie losu swego Bartłomiejka, do czego jeszcze prócz kobiet zniewalało go także i owe grosiwo, które nieboszczyk Socha wraz z swoim synalem oddał mu w opiekę. Nagle, wpadłszy na myśl, wybiegł jak bomba na ganek obszernego domostwa i kazał sobie natychmiast przywołać Bartłomiejka.
x0
- Słuchaj, chłopcze - mówił poważnie uspokojony nieco pułkownik - ty już nie jesteś dzieckiem, wszak masz lat siedemnaście, powinieneś się wysługiwać: oto, widzisz, w twoim wieku mam kilku niezłych parobków, ale ponieważ twój ojciec służył u mnie lat kilkadziesiąt, chciałbym więc także ciebie na porządnego wykierować człowieka. Bartłomiejku, zostaniesz przy mnie, pozwalam ci być pisarzem!... - tu pułkownik podparł się pod bok i spojrzał na wychowańca, który go w rękę pocałował.
- Bartłomiejku - mówił dalej łaskawy jego opiekun - dzień dzisiejszy niechaj będzie dniem pierwszym twojego obowiązku, ruszaj więc natychmiast do folwarku i dopilnuj mi tego koniecznie, ażeby ogrodnik za wszystkie wczorajsze swoje głupstwa plagami był ukarany!
- Łaskawy panie - odrzekł po chwili Bartłomiejek - mnie się wydaje, że ogrodnik niczemu nie jest winien.
- Nie winien! nie winien! - zawołał żywo rozgniewany pułkownik, stukając cybuchem - jak to: nie winien?... Ja powiadam, moja żona powiada i panna Helena nawet to samo utrzymuje, chociaż on jej kwiaty codziennie w oknach ustawia...
I wśród największej złości, zostawiwszy przelęknionego swojego pisarza, oddalił się do swojej izby, bo nie mógł sobie wytłumaczyć, jak można mówić prawdę i ujmować się za prostakiem, tym bardziej że od tygodnia nikt we wsi nie był wybity i że jego Edward od najpierwszej młodości wszystkie swoje piastunki lubił targać za włosy...
Tymczasem w domu pułkownika powracał z wolna dawny porządek: pułkownikowa wraz z córką jeździła po zabawach i pisywała listy do ukochanej radczyny, Delfinka spała pod piecem, Edward strzelał i trąbił od rana do wieczora, a pułkownik chodził do stodół, do folwarku, lecz nigdy do ogrodu, bo lubo nie rozumiał bynajmniej przyczyny własnego postępowania, wstydził się jednakże napotkać starego ogrodnika, który za swoje najlepsze chęci miał haniebną odebrać karę.
Tak to upływały lata w domu państwa Drążkowskich, a że pułkownik lubił często porządkować swoje rachunki, pamiętał więc dobrze o tym wszystkim, co między nim a ojcem Bartłomiejka zaszło, nie przestając wspominać, że teraz ciężkie czasy, że utrzymanie jednej nawet osoby ogromną w prowadzeniu domu sprawia różnicę.
VII
Jesień uchodzi. Zima przed okno pułkownika zajeżdża na wychudzonym koniu, z wiązką słomy pod pachą, z cepami w ręku i z poczerwieniałymi od mrozu licami. Pan Drążkowski z niejaką bojaźnią spogląda na to widmo i siada przy kominie, i ściska w ręku klucze od wypróżniających się gumien.
Taż sama Zima wpośród radosnych skoków przybliża się do modnej sypialni pani pułkownikowej, a wystrojona w dziwny arlekiński ubiorek, trzymając w jednym ręku maskę karnawałową, wybornie mami oczy chciwej zabaw matrony. Pani pułkownikowa, udając przelęknioną, przytula się w milczeniu do ukochanego małżonka i pokazuje mu trwożliwie igrające z daleka widmo, i kładzie wprawną rączkę do kieszeni swojego męża, niby że brzękiem pieniędzy usiłuje odstraszyć Zimę wraz z karnawałem, wraz z wszystkimi jej zabawami! Taż sama jeszcze Zima puka rankiem do okien sypialnej izby Edwarda i pokazuje mu z daleka świeże ślady zajęcze, i rysuje na szybach to myśliwców doganiających jelenia, to znów wśród połamanych gęstwin najeżonego dzika.
Na koniec Zima ta oczom uczciwego Bartłomiejka przedstawia się jako skąpiec, który nic nie dba o to, czy nieszczęśliwy wędrownik umiera z głodu i mrozu, bo serce jego chłodne, bo myśl jego troskliwa tylko wedle siebie ustawicznie się krząta.
I w istocie, cały horyzont, różnokształtnymi chmurami odziany, bladym światłem olśniony, tylko smętne, tylko ponure myśli potrafił mu nastręczać, słońce zaś, jak błysk gromnicy, wypłowiałym migało ogniem. Gdy tak sobie marzył Bartłomiej-pisarz, pułkownik tymczasem nie przestał myśleć o jego przyszłości, a ilekroć razy zajrzał do szkatuły i dostrzegł depozyt nieboszczyka Sochy, tym większym jeszcze ogniem podniecał swój zamiar i tym bardziej pragnął wyświadczyć przysługę wychowankowi.
x0 Zapomniał już tej urazy, którą wzniecił Bartłomiej broniąc ogrodnika, a znalazłszy jednego dnia sposobność do tego i postanowiwszy sobie stale przywieść do skutku swą wspaniałomyślność, przystąpił do Bartłomieja i rzekł głosem łagodnym:
- O czymże tak dumasz, mój ty Bartłomiejku?
- O niczym... tak sobie... - odpowiedział młodzieniec, podniósłszy się z krzesła na chwilę.
- Siadaj, siadaj... - wołał pan domu z uśmiechem zadowolenia. - W samej rzeczy, byłoby o czym myśleć, kochany Bartłomiejku... czasy ciężkie, grosz trudny, a na to, co posiadasz, nie można się opuszczać, bo jednak utrzymanie i jadło, i suknie także coś kosztują...
- Rozumiem... - szepnął Bartłomiej spojrzawszy na pułkownika i zasępił swe czoło.
Wtem, jak na nieszczęście, wbiegła panna Helena i przerwała głuche milczenie, zwracając rozmowę na to, czy nie można by dzisiaj pani radczyny odwiedzić.
- Dobrze, dobrze, ja sam pojadę z wami - rzekł pułkownik, lecz nikt w całym domostwie nie wiedział, z jakiej przyczyny pan Drążkowski był tak wesoły, a pan pisarz milczący.
VIII
W kilka dni potem Bartłomiej się przechadzał koło stajen i stodół, pełniąc poruczony mu obowiązek, i gorzko sobie wzdychał, ilekroć razy przyszły mu na pamięć ostatnie do niego słowa pułkownika, to jest: że jadło i suknie także coś kosztują.
Właśnie marzył o tym, gdy pan Edward, trzasnąwszy mu nad uchem z bicza, zawołał śmiejąc się:
- Bartłomieju! Bartłomieju, ruszaj żywo do papy!
Przyzwyczajony do podobnych rozkazów, Bartłomiej szedł z wolna, bo gdzież on mógł przewidzieć, że pułkownik w tej chwili woła go dlatego, ażeby go obdarzył swoimi względami i wyświadczył mu dobro, które miało zapewnić całą jego przyszłość. Poprawiwszy więc ubrania wszedł do pułkownika, który się naradzał z małżonką. Gdy jednakże wchodził już do pokoju pana swego, pułkownikowa wyszła drzwiami bocznymi, a opiekun wraz z wychowańcem pozostał sam na sam.
- Przyjaźń przyjaźnią, a interes interesem - wyrzekł po chwili pan Drążkowski, dając znak przybyłemu, ażeby usiadł niezwłocznie.
- Czy mam zapisać te wyrazy? - przerwał nagle Bartłomiej i spróbował pióra na paznokciu, jako przyzwyczajony powyższe zdanie prawie we wszystkich listach pana Drążkowskiego spotykać.
- Możesz zapisać - odpowiedział pan domu - bo lubo nie wiem wcale nazwiska autora, jestem jednakże pewny, że to mędrzec powiedział. Lecz pomińmy drobnostki, kochany Bartłomiejku, przywołałem cię bowiem z tej przyczyny, która nie tylko ciebie, ale nawet całą twoją rodzinę powinna uszczęśliwić. Wychowańcze mój, wiesz o tym dobrze, że dałem ci naukę i wszelakie ciała wygody, chociaż szczupła suma od twych rodziców przeznaczona zupełnie na to nie wystarczyła...
Tu Bartłomiej uczuł się w przykrym położeniu, pułkownik zaś odkaszlnął i zamykając biurko tak dalej zaczął mówić
Pieniądze są niczym!... miedź, srebro, złoto, nawet listy zastawne nabyć można z łatwością, ale piękne imię i szlachectwo to są dopiero klejnoty!... Synu mój - rzekł opiekun zapalając się niespodzianie - synu mój! ja wyszukałem w papierach twojego ojca, że cała rodzina Sochy szlachtą była od dawna!!
I spojrzał pułkownik w oczy wychowańcowi, i schował kluczyki do kieszeni, dodając tragicznym głosem:
- Synu mój, ja wyszukałem w metryce twojego urodzenia, że cię nie Bartłomiejem, ale Alfonsem na pierwsze imię ochrzczono... chodź więc w moje objęcia, uszczęśliwiony młodzieńcze, albowiem w dniu dzisiejszym nie tylko odzyskałeś klejnot rodzinny, ale nabyłeś jeszcze niepospolitego imienia i znaczenia w świecie. Alfonsie, kwita z nami!...
- Barszcz z rurą już na stole! - zawołał stary ogrodnik, wszedłszy do gabinetu jegomości.
I za chwilę cała rodzina zasiadła do obiadu. Pułkownik oznajmił wszystkim o szczęściu pana Alfonsa, pułkownikowa była ucieszona wynalazkiem swojego męża, wszyscy zaś podziwiali dobroć i łaskę opiekuna.
- Bartł... Alfonsie! Pojedziemy z chartami po obiedzie - zawołał Edward Drążkowski, rzucając gałkę z chleba na zamyślonego młodzieńca.
- Oho! on nie ma czasu... - przerwał natychmiast pułkownik - on przecie nie na próżno porachował się dzisiaj ze mną... on zapewne już w tym tygodniu zechce nas wszystkich opuścić...
„Oj! dobroczyńca!" - pomyślał sobie w duchu biedny Bartłomiej i nazajutrz raniutko opuścił dom Drążkowskich, powtarzając: „Opatrzność czuwa nad sierotami."
BRANSOLETKA
LEGENDA DZIEWIĘTNASTEGO WIEKU
BRANSOLETKA LEGENDA DZIEWIĘTNASTEGO WIEKU
DO A. Z.
DEDYKACJA
Ileż to razy? dobry mój Antoni,
Z mężem poważnym chodziłem pod ramię,
W mieście, którego lew i lilia broni,
A Danta szukasz, czy nie spotkasz w bramie:
Sztuka tam, pomnisz, od Religii idzie,
Jako posłane na przechadzkę dziecko,
A pospolita rzecz - o! czasów wstydzie -
Z murów wygląda święcie i szlachecko!
Ileż to razy więc, w Florencji onej,
Pamiętasz, szliśmy, rzeczy mówiąc pewne,
Które nie mają treści naznaczonej,
A jednak całe są i długo rzewne.
Nie zapodziewa ich wola człowieka,
Ni czas - lecz, owszem, odpomnień są skłonne,
I myśl dosnuwa je, lub dosnuć czeka,
I brzmią w powietrzu jak znane podzwonne.
Takim to treściom na pamiątkę szlę ci
Dziewiętnastego wieku tę legendę;
Starszych niech zbudzi, ukołysze dzieci,
A szczęśliw będę
C.N.
I
Poważny ów przyjaciel mój stał przy mnie w oświeconym z lekka ośmiokątnym salonie, kędy muzykę z dala słychać było i szelest świeżych szat niewieścich.
A do pół widny obraz stary wisiał przed nami, wyobrażający, jako Zbawiciel łamie chleb, między dwoma siedząc uczniami w gospodzie przydrożnej.
Podobny temu jest obraz spod Rembrandtowskiego pęzla wyszły; ten wszelako, czyli kopią, czyli oryginalnym był utworem? - nie zastanawiałem się.
Ja milczałem, on mówił, iż życiem znał świat, i znał ludzi, i znał osoby, a żywotem i wiekiem znał człowieka i prawdę. A mówił mi właśnie o istocie czynu odważnego, który niedawno miejsce miał, i stąd przyszło cieszyć się rozmową o wielkich pięknościach prawdy żywej i jako bogatym jest dramatem życie tego lichego zlepka, który doczesny jest co chwila, a wieczny zawsze.
I kiedy rozmowa tak się miała, usłyszeliśmy poza nami jedwabiów szelest i wstążek wiew, a wachlarz musnął po powietrzu w stronę naszą od rąk pięknej osoby, wieku mniej niż średniego. Ta zaś, jakoby myląc się, wbiegła do mdło oświeconego salonu, gdzie z nim mówiłem - za nią inne też damy strojne i mężczyźni zjawili się - i przebiegło to wszystko drzwiami drugimi, jakoby nas nie widząc.
Skoro zaś poglądałem za nią, albowiem była piękną i gest miała wielce szlachetny - on rzekł mi, bynajmniej nie robiąc tajemnicy: „To jest Eulalia",
a ja czekałem dalszych słów, ufając wiadomości jego, i dałem to uczuć, że czekałem, ciekawym będąc, kto jest taka piękna osoba?
- Jest to Barbara herbu Strzemię - dodał, a ja milczałem jeszcze uporniej, on zaś mówił:
- Imię Barbary świętej wniosła ona była na świat, ale że pod owe czasy romans był sławny, do którego Eulalii nazwę autor przywiązał - ten romans w listach był - romanse w listach pisywano dawniej stylem wybornym...
To kiedy on mówił i coś więcej, czego dosłyszeć trudno było, muzyka zabrzmiała bardzo hucznie, ja zaś rzuciłem okiem w drzwi, gdzie, jako piękne fale słońcem zachodnim oświecone, widać było tańczących i tańczące.
I nie taiłem wcale, owszem, powiedziałem mu: „Szukam Eulalii, ażeby przypatrzyć się lepiej tak pięknej osobie."
A on, jakoby ciągnąc dalej niczym nie przerwane opowiadanie:
- Edgarda - rzecze - albowiem kiedy bierzmowania przyszedł czas i obchód, wzięła imię Edgardy dla owego Edgarda herbu Strzała, który to jest bardzo znanym młodzieńcem. Barbara zatem - rzecze - jest niezawodnie jedną z najpiękniejszych i najmilszych w stolicy osób.
I dotknąwszy ramienia mego poprowadził mię ku drzwiom, a przy ramie ich marmurowej wyginało się złocenie krzesła, na którym spoczęła Eulalia, odczepiając więdnący kwiat czerwonego lauru od piersi swoich.
Skoro zaś powiedział jej nazwisko moje, skłoniłem się lekko i mówiliśmy.
A rozmowa była: że tak świetnej i hucznej zabawy zaprawdę przez cały karnawału ciąg nikt nie widział - lecz to właśnie dlatego wydarzyło się, iż post się zbliżał.
Wszakże, ile należy w rozmowie pierwszej, mówiłem dosyć z Eulalią, a kiedy Edgar, zbliżywszy się, dorzucił słowa swoje, doczekałem zamknięcia treści i ustąpiłem.
I nie myśląc nic, wszedłem do onego mdło oświeconego ośmiokątnego salonu - poprawny pisarz nazwałby go komnatą - w salonie tym, czy komnacie tej, usiadłem, na obraz patrząc Rembrandtowskiego stylu, i rozmyślałem o udatności światło-cienia, tudzież o tym, jako on potoczny - że nie powiem: gminny - wyraz twarzy pewnego podróżnego, chleby łamiącego, przemienia się i chrystusowieje.
A potem owe rzeczy, które właśnie mówiłem z Eulalią, przyszły mi na pamięć, i że kończy się właśnie karnawał hucznie, gdyż post zbliża się.
Lecz nie zaniedbałem wcale i to w pamięci mieć wkreślone, że osoba, której przedstawiony byłem, zowie się - i tu po wielekroć zmięszały się nagle wszystkie wrażenia moje.
Aż wyjaśniłem sobie stanowczo, iż przez chrzest święty, dla romansu w czasie narodzenia się jej popularnego, jest ona Eulalią, a przez sakrament bierzmowania, dla Edgarda herbu Strzała, Edgardą, i że na dzień Barbary świętej na świat ten przyszła osoba tyle piękna, a którą by więc w innym względzie po prostu Barbarą nazywano.
Potem, iż post - czyli czas sakramentu pokuty - zbliża się, myślałem; tudzież, jako karnawał zamyka się - a myśląc tak, było już jakoby dobrze po północy i mieć się zaczynało ku porankowi.
I patrząc na ów Rembrandtowski pęzel, rozważałem o światło-cieniu sztuce, albowiem powiedzieć by można bez wahania się, iż do Rembrandta nikt, nawet i Rafael sam, nie znał światła. Linię znał Rafael jako nikt nigdy nie znał i nie pozna jej - ale światło jego jest światłem wcale bezżywotnym. Rembrandt zaś odkrył i objawił głęboką światła tkliwość i mistyczną logikę.
A to myśląc, było niewiele już do pierwszych zarania chwil, więc wyszedłem i chłód mię objął, na skroniach wrażliwie czuć się dając i otrzeźwiając oczy moje - a ja szedłem.
II
I kiedy tak szedłem, to przez schody szerokie tam i owdzie, to znowu przez sień marmurem w czarne i białe słaną kwadraty, pusto było dokoła i coraz mniej muzykę słyszeć mogłem, a raz po raz niecierpliwego konia stąpanie i poklask podkowy o bruk słyszeć się dawały od dziedzińca.
Gwiazd ostatnich spojrzenia blade zagasały, ale widoczne były jeszcze, gdzie nie przykrył je obłok, długi, szary, bardzo na niebiosach obwiśnięty, jako dzikiego gołębia bywają skrzydła.
Służący jeden przeszedł wolno koło mnie, niosąc świecznik z zagaszonymi świecami, a niektóre złamane były.
Przekleństwo jedne zniecierpliwionego woźnicy doleciało mię -- szedłem w ulicę.
I idąc, kiedy spojrzeć chciałem na zegarek mój, która godzina? - zatrzymałem się, a oto u obuwia mego spostrzegłem leżącą bransoletkę, która złotym kołem \świeciła się, jak owe koła złote nad skroniami świętych w sztuce bywają używane - więc, podnosząc przedmiot, pomyślałem: „któraż święta zgubiła chwałę swoją? - "
Po czym, zobaczywszy, iż była prawie piąta godzina z rana, uważać począłem przedmiot znaleziony.
Dwa złote rogi-obfitości, bodźcami swymi na zawiasę związane, czyniły dwa półkola bransoletki, a paszcze rogów onych, jako paszcze potworów, dzierżyły diamentowymi zębami tarcze dwie.
I tarcze te zamykały się, i był na jednej Edgar, a na drugiej napis Eulalia.
Więc nie miałem uczucia ciekawości, czyją znalazłem zgubę, i szedłem ulicą pustą, a stawało się widno.
Dwukolny wóz jeden ogrodnika na targ jadącego przeszedł do pół ulicy i obrócił się w stronę przeciwną.
Z gasnącą latarką i długim hakiem w ręku szedł kilkoletni śmieciarz, a opodal stał kosz jego niepełny - hak był sporszy od wieku i sił chłopca, a chłopiec blade miał oblicze, jako kamienie bruku wapienne, po których szedłem.
Ulicę tę całą przemierzyłem krokami mymi i zamknięte widząc gospody wszystkie, pomyślałem: „Oto przejdę na lewo około ogrodu zamożnego jednego obywatela, którego znałem i lubiłem, bo był poetą. Będzie mi przyjemnie opodal siedziby miłego człowieka przechadzać się, aż godzina śniadania w mieście się zbliży."
I tak uczyniłem - ale szedłem bez nakreślonego ściśle planu - owszem, drogą obłędną i zaułkami mało uczęszczanymi.
A tam, gdzie murów starych resztki z nie podokończanych uroszczeń współczesnej architektury wyglądają - a tam, gdzie uliczka wąska ma być na szerszą przemieniona, usłyszałem dzwonek raz po razu odzywający się i zobaczyłem dwie służebne z koszami w ręku podążające w stronę, skąd dzwonek brzmiał. I zobaczyłem po chwili purpurowy niegdyś baldachim w kształcie kardynalskiego parasola, resztką złocenia świecący - pod nim szedł w komży białej proboszcz i niósł Eucharystię do chorego - parę osób uklękło i ja uklękłem - szliśmy w stronę Bożą.
A pod onym niegdyś purpurowym baldachimem najświętsza z dotykalnych i niedotykalnych na świecie rzeczy i istot, kruszyna obecności Bożej, szła w gwiaździe srebrnej, płótnem obwiniętej czystym, jakoby tam był pochód króla wygnanego i ostatniego jakiego z panujących - albowiem purpury resztka i złoceń resztka, i poczet idących lichy był.
I tak idąc niewiele drogi, weszliśmy do bardzo niskiej sieni, gdzie niewiasta z gminu, silna, acz wieku podeszłego, wyszedłszy na spotkanie, klękła - potem obnażoną po łokieć ręką otarła łzy i wychyliła się z nami do izdebki mającej podziemia podobieństwo, ale utrzymanej czysto. A było to, jak poznałem zaraz, mieszkanie śmieciarza miejskiego i ojca onego pacholęcia, które spotkałem był niewiele czasu przedtem z za wielkim hakiem i koszem na lata jego.
Tedy, uwielbiwszy Boga i domówiwszy litanii, miejsce miał obrzęd Sakramentu ostatniego olejem świętym namaszczenia, po czym zbliżyłem się do łoża chorego, który zwątpił dla Boga, bo jakoby myślał, iż wstanie z łoża swego, i widziałem, że mówić chciał, ale sił nie mając, uśmiechnął się i zasnął.
Żona onego wyszła za mną, a kiedy około jałmużny coś nadpowiedziałem, mówiła mi, że rzemiosło zaprawdę niskie jest, wszelako przy zdrowiu i pracy wcale im starczy. I było mi przykro, iż, jakkolwiek zręcznie do onej jałmużny brałem się, uprzedzono mię - i pomyślałem.
A dobywszy z kieszeni bransoletkę w nocy znalezioną, rzekłem: „Oto mąż wasz znalazłby był dziś rano tę rzecz złotą, gdyby był zdrów, więc dowiedzcie się w mieście, czyja by była? i oddajcie."
Po czym wyszedłem.
Ale o czym myślałem! Bóg to wie! A kroki niosły mię po bruku ozłacanym gdzieniegdzie wynurzającymi się z chmur promieniami słońca rannego. Z wolna, z wolna, znalazłem się potem i w miejscu, skąd zboczyłem był za księdzem, wszakże poszedłem dalej.
Ogród był po mojej prawej ręce, a chodnik kamieniem równym słany szedł przy kratach tego ogrodu i kończył się u niewielkiej furty; tam gdy dochodziłem, znajomy mój miły zawołał na mnie po imieniu, i obróciłem się, bardzo zadowolony!
On zaś w rannym ubraniu swoim stał u furty, jak gdyby przechadzał się w ogrodzie i powracał śniadać do domu; miał w ręku kartki zapisane notatkami, bo był poetą.
Tedy poszedłem śniadać z nim, błogosławiąc kraj, gdzie o tej roku porze tak jeszcze pięknie bywa, i tłumaczyłem się, iż w ubraniu balowym o tak rannej dobie widzi mię, dodając, iż nie mniej rano czuwać zaczyna.
Ale on pokazał mi karteczki i o Jutrzence piękne wyrazy dodał - a potem kilka smutnych słów uronił, iż sen nie służy mu - a potem rzekł: „Poetą nie jesteś, więc nie wiesz tego", a ja piłem herbatę, mówiąc: „Jestże się poetą, czyli raczej tylko bywa się? -"
On zaś począł mi dziwnie piękne wiersze czytać, których słuchałem upojony, tym więcej iż były o miłości kobiety płochej; a skoro zachwycenie prawdziwe w oczach mych spostrzegł, zgniótł one karteczki i już coś miał dopowiedzieć - gdy w liberii sutej jeden z służących jego wszedł.
Ale skoro wyszedł na powrót sługa ów, poeta skinął ku karteczkom w fotel rzuconym i chrapliwie zawołał: „Eulalia!"
I po chwili nauczony byłem, że Edgar herbu Strzała podarunki szlubne posłał już, że okowy złote miały być wzięte. To wszelako słysząc, powiedziałem - nie taiłem, owszem, wskazałem -który śrnieciarz dziś zgubioną okowę taką znalazł, a przyjaciel mój porwał się z miejsca swego, bardzo stając się podobnym do Hamleta, i zawołał: „Złotem go osypię!" - a ja wyszedłem.
III
I wiele, wiele dni gdy przeszło, rozmyślałem raz o nocy onej, ranku, i o osobach, którym za tło ta noc służyła i ranek ów, zwłaszcza iż ubiegło, mówię, wiele czasu, a nie widywałem nikogo, bo chory byłem.
Aż gdy miałem się już nieco lepiej, poważny mój przyjaciel pewny przyszedł do mnie, i ten mówił mi różne rzeczy, których słuchałem.
Był to zaś czas postu, kiedy nie tańczą i kiedy kaznodzieje mówią w kościołach, a wiele dam po kweście chadza w ubraniach czarnych. Takie damy weszły już były i do mnie, przedtem niż przyjaciel mój nawiedził mię.
Ale kiedy mówiliśmy, zamiar robiąc słuchania słynnego kaznodziei, którego głos właśnie brzmiał co wieczór, wiele zbudowań szczerych czyniąc, i myślałem, że pójdę ówdzie pod gotyckim stanąć filarem, i stawał mi już w oczach filar ów wytryskający rzeźb kwiatami na podobieństwo onego Sacramentshaiischen w Norymberdze, który jest litanią płaczu - i wstępnie już byłem rozrzewniony wspomnieniem rzeczy tyle pięknej - otworzyły się naraz drzwi z hałasem, a poeta, wbiegając, rzucił mi się w objęcia i zawołał: „Omen - Omen!"
Potem mówił: „Edgar jest odrzuconym; podarunek przedślubny skoro ginie, ginie niepróżno!"
A ja, milcząc, słuchałem, i poważny przyjaciel mój, na którego poeta nie uważał, milczał także.
- Omen - Omen! - powtórzył - któż wie, ku jakim celom dramy służyć może kobiety płochość?
I dodawał głosem bardzo mocnym: „Płochość, która wszelako dojrzałym owocem kwiat swój zastępuje, jestże bo płochością?" - i coraz mniej okre
ślone sensem wołał słowa: „Płochość! kokieteria! Eulalia!" - a tych wyrazów ostatnich gdy domawiał, ona weszła.
Weszła bardzo po cichu, w sukni czarnej jedwabnej, która szeroko łamała się gdzieniegdzie, a niejaki bankier miejski - bardzo szanowny człowiek -towarzyszył tej damie, tacę srebrną trzymając.
Więc ja wstałem i dobywszy pieniądz srebrny, położyłem - goście moi także dali na składkę.
Lecz Edgara nie było przy damie kwestę zbierającej - wieść albowiem krążyła, iż z gniewu mnichem chciał zostać!
Potem wszyscy poszliśmy na kazanie - a te było: „O sakramentach w ogólności.”
P.S. -Eulalia poszła za Bankiera i sa szczęśliwi.
CYWILIZACJA
LEGENDA
1861
I
Znajomy mój młody uwagi mi robił, że żaglowym lepiej okrętem przepływać Oceanu przestrzeń. - Pozwoliłem mu mówić w tym przedmiocie i słuchałem go, oparłszy się kolanem o tłomoczek podróżny, a biodrami o ciosaną z kamienia poręcz wybrzeża portowego.
Ale skoro domówił on periodu - ale skoro spojrzałem na wielki zegar miejski i zmiarkowałem, iż za niewiele czasu parostatek, zwany: Cywilizacja, ruszy z miejsca, gdzie przystał był, i osobę moją z sobą poniesie, przerwałem młodemu przyjacielowi memu jego mówienie.
- Był czas - rzekłem - kiedy w rzeczywistości dotykalnej pod ręką moją miałem klucze piękności onych, o których marzenie swoje mi przedstawiasz - -
A słów tych domówiwszy, wbłąkały mi się w pamięć rymy, które nuciłem, oglądając klamry i zamknięcia podróżnego mego tłomoczka.
Co dzień woda w okręt ciecze,
Nogą z łoża ani stąp;
Co wieczora - o! człowiecze,
W górę rękaw! - i do pomp.
Pożegnałem, co kochałem,
Upominek złączy nas;
Ręką jedną - przestrzeń dałem, Drugą ręką dałem czas.
Co dzień woda w okręt ciecze,
Nogą z łoża ani stąp;
Co wieczora - o! człowiecze,
Rękaw w górę - i do pomp!
- Oto i widzisz - mówiłem mojemu młodemu znajomemu - że rzeczy te nie są mi wcale obce; owszem, od ogromnych żaglowego okrętu podwalin, budowanie arki przypominających, a które spoczywają na samym dnie łodzi okrętowej; przeszedłszy następnie miejsca ciemne, gdzie ordzawione wodą słoną łańcuchy kotwic się pierścienia lub wyciągnięte są podłużnie w niedbałym na posadzce odpocznieniu; przeszedłszy jeszcze wyżej, do korytarzy kabin, i wyżej, na pokład okrętowy, którego każda deska biała jest i miękka od umywań, a wszystkie są jakoby wieko skrzypiec pięknie wygięte; i podniósłszy oczy tam, gdzie lin wielu okrętowych niewzdrygliwe siatki się przekreślają na niebiosach, albo i gdzie powietrze rozbija namioty swoje szerokimi żaglami - albo i gdzie trzy masztów krzyże kończynami swoimi podobne są jakiejś mistycznej troistości, kiedy umierają we mgłach rannych, w mętach opalowego światłocienia a wilgoci ciepłej i słonawej, mętach niekiedy przedartych zgubionymi przez odeszłe słońce promieniami - wszystko to, jak widzisz, jest mi znane.
To - i nadto huk żagli pękających, do wystrzałów poddać się mającego miasta podobny - i upadanie majtków niebezpieczne ze szczytów zatrzę-sionego burzą masztu - i przekleństwa ich, językiem mówione morskim, który może jeszcze fenickie ma w korzeniu swoim pierwiastki - i niecierpliwienie się czterech łodzi, zawieszonych po okrętu bokach, a które tylko w czas przystani spokojnej lub w czas ostatecznego niebezpieczeństwa bywają z łańcuchów swych spuszczane.
Jakoż - od oczyszczanego najstaranniej miedzianego gwoździa okrętowego aż do gwiazdy w niebiosach jak gwóźdź błyszczącej. Takoż, od sa-firowej chwili najpogodniejszego uciszenia aż do czarności otchłannej burz powietrznych - od wyciągniętych różowych rąk dziecięcia ku rybom wielkim, co idą za okrętem niby że psy domowe, aż do rzucających twarde rozkazy gestów okrętowego kapitana w rękawice futrem szorstkie uzbrojonego. Jakoż od tego, co podpiera i uspokaja, aż do tego, co tobą jako liściem
suchym pomiata i czym ciebie znikomością podrywaną z planety, albo daje ci uczucie do onych dwóch w niczym niepodobne: bo uczucie tępego i głuchego spokoju materii ze znużenia - uczucie głębokie i nikczemne! - podobne do rozmowy ciała człowieczego z piaskiem grobu, który jemu należy, albo atomów ciało człowieka składających z planetarnym ciążenia środkiem. Kiedy, jednym słowem, jesteś dlatego tylko, że chwilę przedtem byłeś, nim, na mokrym i mętnym zwoju poplątanych sznurów okrętowych wyciągnąwszy się, rzekłeś sobie niezrozumiałym językiem dla nikogo: „Oto jest stateczność i spoczynek."
O! tak - powiadam tobie, i widzisz, że poezja tych rzeczy bezpośrednio mi znana - ani co nowego pod tym względem obiecywać sobie potrafiłbym! Lecz zmęczony już jestem i dlatego wybrałem dogodny paro-statek, Cywilizacją zwany, ażeby wśród rękojmi, które człowiekowi epoka ofiaruje, zarazem drogiego użyć spocznienia i zarazem chwili jednej nie utracić, z szybkością wielką postępując.
A kiedy to mówiłem, usłyszeliśmy niecierpliwy poświst i usłyszeliśmy gwałtowny szum wybuchań kotła parowego. I żeglarzy dwóch w kapeluszach, na których wypisane było słowo: Cywilizacja, ujrzeliśmy idących ku nam po szerokiej desce łączącej pokład statku z wybrzeżem - ci uchwycili podróżny mój tłomoczek - a ja uścisnąłem miękką rękę młodego mego znajomego i poskoczyłem za unoszącymi ciężar, aż wzdrygnęła się deska, która wybrzeże z Cywilizacją połączała.
O! deski te - żebyście wiedzieli! - jak deski, które w portowych miastach na wybrzeżach martwo i cicho leżą - żebyście wy wiedzieli, do ila patetycznymi one są sprzętami! - - Wszakże one nie więcej nad półtora stopy bywają długie, a połączające nieraz świata części!
Pożegnałem, co kochałem -
Upominek złączy nas:
Jedną ręką przestrzeń dałem,
Ręką drugą dałem czas.
II
I nie wygłaszając słowem mówionym, ale tylko nutą samą dośpiewując te rymy, wbiegłem pomiędzy ramiona dwóch żandarmów, którzy odpłynięcia statku strzegli, jako kariatydy dwie czczość powietrza podpierające — i oto pomiędzy onymi policjantami dwoma, jakoby przez odrzwia furty żywej, wszedłem na Cywilizacji pokład.
Pięknie było - świeciło słońce Boże, odbijając przybywające do nas przez otchłanie-otchłani promienności swoje w świecących guzikach policjantów i w mosiężnych parostatku gwoździach - czystość albowiem i porządek nigdzie może więcej uwidomionymi nie bywają, jak na odpłynąć mającym statku parowym.
A że znałem tam, wśród podróżnych, niejakiego lekarza, po wielekroć drogę tę robić nawykłego, tedy umyśliłem sobie, iż obeznać mię będzie mógł nieledwie ze wszystkim i nieledwie ze wszystkimi. Był to zaś człowiek wieku podeszłego, który przez lat trzydzieści lekarskie rzemiosło praktykując, tak wielką zyskał sobie wziętość, iż nareszcie musiał zaniedbywać powierzających się mu chorych, z powodu iż zbywało mu czasu na indywidualności ich mieć względy - wycofał się przeto jak mąż zacny z tak niebezpiecznego pola prac swych i przestawał najwięcej z przyjacielem swoim adwokatem, który niemniej, tąż samą drogą, dlatego tylko że słynnym był i sumiennym, na prywatne usunął się był ustronie.
Tych mężów dwóch szukałem oczyma mymi, na statek wchodząc, ale mieszało się jeszcze krzątanie się podróżnych, którzy właśnie że weszli, i krzątanie się służby okrętowej, którą portowy rządził pilot - spostrzegłem więc tylko kilku dzikich ambasadorów niejakiego książątka z wysp odległych, którzy z tłumaczem swym i służbą obchodzili dokoła wnętrze okrętu, macając rękoma poręcze wschodów mahoniowe i ozdoby mosiężne bardzo świecące - a na twarzach tych dzikich była radość, że wszystko dokoła jest tak równo, pięknie i gładko.
III
I płynęliśmy dzień jeden i dzień wtóry - a dnia trzeciego, gdy byliśmy jeszcze na onym wstępnym Oceanu pasie, gdzie zielone fale uderzają
ściany wapienne i pionowe wysp niewielkich, wzmogły się wiatry znaczne
była burza. Co jak tylko się pomiędzy podróżnymi rozgłosiło, zeszli jedni do kabin, ażeby wyciągnąć się na łóżkach swoich, drudzy zaś na pokład okrętu pośpieszali, „ażeby - mówili oni - burzę widzieć".
I widziałem, jako wstępował na ów pokład niejaki oficer kawalerii, płaszczem się swoim okrywając, spod którego kończyn świeciły się krzywe ostrogi - był to energiczny człowiek i mający gęsta niespokojne, jakoby szukające wkoło siebie, czyli nie jest co ? do uskromienia.
Żywioł wszelako rozhukany, parskając białymi śliny swymi, mało waży sobie energie ludzi pojedynczych, skoro te nie za pośrednictwem praw żywiołowi onemu właściwych krzątają się, i jakkolwiek bądź sprężyście się niepokoją, jest to żywiołowi obojętne.
Majtek jeden w opończy ceratowej, od stóp do głów strumieniami wody jaśniejący, przebiegł gwiżdżąc obok oficera kawalerii i podtrzymał zachwianą postać niewieścią, która właśnie że na pokład wstępowała, trzymając się ręki pewnego młodego podróżnego. O osobie tej zaś mówiono na okręcie, że jest przez nadobnego towarzysza swego wykradzioną.
Piękna była to dama, ale co do nieposzlakowanej dorodności, należało się więcej jej miłemu, który przy tym bardzo rzewliwe miał spojrzenia i ruchy więcej niż wykwintne. Spoglądali oboje jako ludzie morza nieświadomi, którym się wydawa, iż burza morska ustępów nie ma bardzo blisko uczuć się
dających, ale że jest czymś z daleka i od razu do widzenia możebna, jak opera. On zatopił błękitne oczy swoje w chmur nawały, a ona zdała się wejrzeniem i poczuciem iść za wszelką myślą towarzysza, gdy tymczasem miotły się fale ogromne na przechylany w otchłań pokład, i nie było bynajmniej winą moją, że dostrzegłem obuwie więcej niż lekkie na udatnych stopach nieznajomej, tak iż myślą mą było zbliżyć się i ostrzec tę osobę, jak dalece naraża zdrowie swoje — lecz gdy na to wspomniałem, iż wykradziona jest, wstrzymałem się i zwierzyłem to zacnemu doktorowi, z którym na jednej z ław pustych usiedliśmy.
Ku czemu poważny mój przyjaciel rzecze do mnie:
- Obraziłbyś młodego tej pięknej osoby towarzysza, ale i ja sam dopiero jutro uwagę tę zrobić im potrafię, gdyby mię w tym względzie zapytano; jakkolwiek znam młodzieńca, owszem, dlatego właśnie, iż znam go, jestem ostrożny. Jest to albowiem czuły człowiek - czuły, mówię - to jest: obraźliwy; raz usłyszysz od niego łzą rzewną przesiąkłe słowo, drugi raz znowu jedną z tych sentencji, która, gdyby była wyrzezaną na mosiężnej gałce grubego jakiego kija, zaledwo że byłaby na miejscu swoim. Przy tym słodkie i tkliwe ma on chwile - sam powiada, iż jest artystą - żony swojej pod rękę mu nie dawaj, bo się jej oświadczy z łzami w oczach - książki mu ani parasola nie pożyczaj, bo gotów je zatrzymać sobie na pamiątkę!
A gdy słów tych właśnie domawiał poważny mój przyjaciel, spostrzegliśmy, że i oficer kawalerii, mojego będąc zdania, zrzucił płaszcz swój szeroki, pod stopy go pięknej nieznajomej chcąc podesłać - lecz ośmiu majtków zadyszanych, z wołaniami służbie okrętowej właściwymi przewlekając tamtędy ogromną linę, rozdzieliło nagle ową grupę i wepchnęło ją w otwór, którędy schody do salonów i do wewnętrznych kabin prowadziły.
Poważny mój przyjaciel i ja wcisnęliśmy się w głąb siedzenia, aby przez to dać miejsce linie ciągniętej, a obok nas zajmował miejsce człowiek do pół oblicza szalem wielkim szkockim osłonięty, który zwykł był zacięcie milczeć albo się o rzecz najmniejszą oburkiwać, i którego przeto na okręcie zwano konspiratorem.
Był to wszakże spokojny obywatel, ale hipokondryk i boleściom roma-tyzmów podległy, a który że wiedział, iż go za konspiratora uważano, nie tłumaczył się z zarzutu tego, aby przeto na siebie tym więcej podejrzeń nie sprowadzić. Korespondent jednego z bardzo użytecznych dzienników europejskich miał wyraźnie na oku postać ową w szal szkocki do pół oblicza osłoniętą, a majtkowie nieraz znakami masońskimi milczącego obywatela pozdrawiali.
Ściśle rzecz określając, burza była zaledwo tyleż burzą, ile ów o zbrodnię stanu posądzony podróżnik był tym, za co go brano. Są albowiem zawi-chrzenia morskie, które, zdawałoby się, że ku temu tylko istnieją, aby świeżo zapoznanym z tego rodzaju podróżą gościom zadowolenie sprawić.
Kapitan się nie ruszał z wielkiego salonu, gdzie grał w szachy z tłumaczem ambasadorów dzikiego książątka, i żuł cicho amerykański tytuń, żółty jak złoto.
Po przestanku niewielkim rozświeciło się powietrze i wielka jakoby błogość napełniła je wiosennym tchnieniem - a na ogromnej przestrzeni fal ruchomych i pianami białymi grzbiety swoje giętkie rysujących położyła się ogromna tęcza, która dla niezmiernego wody obszaru nie dostawała prawie niebios, ale raczej podobną była do ukośnie wspartego gotyckiego okna, poza którego szybami trójbarwnymi widać było każdą z fal, i widać było wszystkie fale coraz drobniej łamane, aż do nieustannie ruchomych a ostatecznych kresów widnokręgu.
Że zaś na okręcie każdym są osoby, które dopiero zjawisko jakie rzadkie wywołuje z ich kabin - albo które, i owszem, wtedy jedynie na pokładzie pokazywać się lubią, kiedy domyślać się można, że jest pusty: miałem przeto sposobność zauważyć, iż płynęliśmy w towarzystwie katolickiego księdza misjonarza, tudzież lulku zakonnic, na dalekie świata krańce nieść mających służby swoje, miłość i pokorę. Ci jednak podróżnicy, ażeby suknią kapucyńską i szatami wyłącznych krojów nie wzbudzać śmiechu, bardzo rzadko się na Cywilizacji pokładzie pokazywali.
Tęcza nikła powoli, a okręt nasz wielkimi swymi kołami na dwie strony odpychał góry ogromne tych fal czarnych, które nieraz od najwyższych okrętu żaglowego masztów wynioślejsze bywają i zwiastują pośredni, że nazwałbym: osiowy, pas Oceanu.
Emigrant niejaki - zacny człowiek - i podróżnik jeden uczony, który wyłącznie archeologią się zatrudniał, zbliżyli się do ławy, którą z przyjacielem moim zajmowałem, ale ten, którego zwano konspiratorem,
uprzedził ich gestem pogardliwym, okazując, iż wystarczającego miejsca nie było.
Zdarzenie to, acz małe, byłoby mi wcale nieprzyjemne, gdyby nie poszło za nim pośpieszne przyjaciela mego ostrzeżenie, który wszystkich podróżnych znając, tak do mnie mówił:
- Emigrant ten bardzo szanownym jest człowiekiem i zaiste, że o nim powiedzieć by należało, że konsekwentny jest. Cierpiał on długo w Europie i oto poza jej krańce teraz udaje się odpocząć - to zaś go przede wszystkim zbliża z Archeologiem, iż ów pierwszy, będąc rzymianinem, chce nieodzownie Rzymu na stolicę Włoch odrodzonych, Archeolog zaś dalej się posuwa, proponując, aby koniecznie stolicą Polski przyszłej była Kruszwica, lub przynajmniej stojąca na Gople Wieża-My sza. Co zaś do Francji, tę ma rządzić prokonsul rzymski, w monumentalnym Nimes lub Arles obyczajem dawnym konsystujący.
-Jedna wszakże rzecz jest szczególniejsza - dodał następnie mój przyjaciel - to jest, że mąż oddany po szczególe samej tylko archeologii nigdy na.mszę nie chodzi!
- Cóż więc - rzekłem - pojąć on może z umiejętności swojej ?
A przyjaciel mój mi odpowiedział:
- Jest partykularnym akademii korespondentem.
I chciał jeszcze dalej coś mówić mój przyjaciel, ale usłyszeliśmy, iż Emigrant począł przypatrującemu się znikającej tęczy Kapucynowi ciskać żarty z udziału Świętego Ducha w Kościoła sprawach, żarty gwałtem jako przedmiot naciągane; a rozmowa ta rosła bezprzykładnie i już mogła była wkoło siebie wiele osób zgromadzić, gdyby nie pokazanie się nagłe redaktora--jednego z bardzo użytecznych europejskich czasopismów - którego to Emigrant skoro spostrzegł, uchylił się na bok magnetycznie, jako kiedy północnej jakiej armii sierżant robi miejsce samemu generałowi.
IV
I płynęliśmy jeszcze dni trzy - i jeszcze pół dnia - co uczyniło razem sześć dni - a około południa dnia siódmego wyszedłem na pokład okrętowy, czując uciśnienie smutku - smutku, którego treść i powód były mi zupełnie nieznajome. Są albowiem boleści wnętrzne i udręczenia ducha, które się bezpośrednio i doraźnie z pochodzenia swojego nie tłumaczą. Co większa, iż sama wrażeń ekonomia i następstw ich porządek nie są rzeczą dla śmiertelnika najjaśniejszą.
Jakoż, wielce chcąc płakać, ale nie mogąc i jednej łzy uronić, aby spadła w Ocean, przysłuchiwałem się periodycznemu chrząstowi budowy parostatku z niedbałością człowieka, któremu jest wszystko obojętne. Cywilizacja zaś szła jak nigdy, wielką dymu kolumnę na niebiosach i nikły ślad na falach Oceanu zostawując za sobą.
Ludzie dzicy z tłumaczem przechadzali się po pokładzie, ogłaskując rękoma poręcze i wręby okrętowe - a widziałem radość na ich obliczach, że tak wszystko równo, pięknie i gładko.
Wszelako siedząc, nie powiem: w zadumaniu, ale w czczości myślenia, rozświeciło mi się nagle zupełne pojęcie istoty smutku mego - rzecz, której się bynajmniej nie doszukiwałem sztuką badania. Tak dalece pewno jest, iż ażeby zapalić ogień, urządza się zaprawdę długo wszelakie palne materiały i zanieca się iskrę; ale ażeby buchnął tenże ogień, trzeba jeszcze dla tego wszystkiego chwili pewnej, która, siebie nadto dodając, czyni, iż nagle całość płonie. I nie inaczej rzecz się ma z myśleniem.
I oto więc rzekłem sobie naraz: „Zaiste, że przyczyną smutku mojego jest
zupełna samotnośćCóż albowiem wszystkość tych obywateli okrętu
naszego pomoże mi, albo w czymże jesteśmy sobie wspól-udzielni? Nie wystarczyłoż oto siedmiu dni, ażeby dojść do tego, iż otworzywszy usta, można wiedzieć naprzód wszelakie następstwa dialogu - wiedzieć: co człowiek czuły, i co oburkliwy obywatel, i co energiczny oficer, i co Archeolog, co Emigrant, i co Redaktor-jednego z bardzo użytecznych europejskich czasopismów - odpowiedzą.Myśl żywotna w ludzkości byłażby tak mechaniczną pracą i tak źródłowej żadnej wnętrzności swojej nie mającą ? Prawda jestże tylko ostatecznością wynikłą ze starcia się i wzajemnego odpychania jednostronnych humorów rozmawiających z sobą obywateli? Ale sama przez się azali, powtarzam, prawda nie jest niczym, tylko czczością myślenia? - tylko jestże ona jakoby tym miejscem na coś przypadkowego, i tą jakoby idealnie pojętą próżnią, o której się mawia w umiejętnościach, wiedząc wszelako, iż próżni nigdzie nie ma? Jednym słowem - jestże więc prawda kłamstwem?
Albo - mamże raczej przypuścić jako obowiązujące ostatecznie pojęcie: iż prawda jest wynikiem tylko samej redakcji myśli i zdań? I że ona przeto jest jako te na cyrkach płatnych amazonki, które z pędzącego wokoło siodła i konia podskakując, przebijają czołami w korony ubranymi wielki arkusz bibuły, ażeby po drugiej tegoż arkusza stronie na uciekającego upaść źrebca, przy oklasku i przy śmiechach rzeszy patrzącej ?
Zaiste, że jedna jest rzecz łącząca doskonalej obywateli okrętu tego -rzecz, mówię, jedna jest."
A słowa te wyrzekłszy, uderzyłem nogą w ruchomy pokład statku, jakoby powiadając sobie samemu: „Oto jest ta rzecz jedna i nic więcej."
Szczególniejszej natury powiew i poświst zerwał płaski kapelusz jednemu z chłopców okrętowych, porzucając go precz, daleko na fale Oceanu - a na kapeluszu tym wokoło była wstęga czarna i był złocony na niej napis: Cywilizacja.
V
Kilka osób poskoczyło wraz ku wrębowi okrętu, w stronę gdzie wiatr pomiótł kapeluszem, nie ażeby myślą ich było coś w tym pomóc, ale że to w naturze nagłych wydarzeń leży, iż za sobą nerwy pociągają.
Szczególniejszy był to wiatru poświst, nie mający nic w sobie podobnego do otaczającego nas powietrza - zimny - nagły, ale nie dorywczy i przechodni - owszem, utwierdzający się co chwila, jakby całą atmosferę miał odmienić i odmienić miał siłę.
Ci, co w murze patrzyli, kędy już na pianie fal dalekich dojrzeć nie można było kapelusza, spostrzegli nagle krągłą bryłę, jakoby kryształ jaśniejącą, którą koła okrętu odepchnęły, aż usłyszany mógł być odepchnięcia owego cios i poszturg -
Majtków dwóch pobiegło na maszt główny - rozruch jakiś i poszept wywołał samego Kapitana, który, krokiem mierzonym przeszedłszy wschody, stanął w odrzwiach na pół widny, zakryty wnętrzem schodów. Kapitan ręce miał w kieszeniach, czapkę na tyle głowy zarzuconą ukosem i poobiednie piórko w zębach.
Ktoś z podróżnych usłyszał w kuchni okrętowej, że zbliżają się lody niespodzianie od północnego bieguna oderwane i płynące obszarem Oceanu -ale tenże sam w chwil niewiele głośno zaprzeczał, jakoby coś podobnego miał usłyszeć!
Tymczasem wszelako dookoła już było zimno i grudniowo, a mało kto zostawał na pokładzie - i zmrok upadł wcześniejszy niż za dni przeszłych.
I stało się coś pomiędzy podróżnymi w salonach okrętu, ale wiedzieć nie można było, o co idzie. Ktoś powiedział, że wiele dni podróży naszej straciliśmy - ktoś pomyślił, że sam Kapitan pomylił się w rachunkach swoich.
Przy herbacie wieczornej usługa poczęła być mniej ściśle dopełnianą, a Kapitan bynajmniej się na dole okrętu nie pokazywał. Uważałem, że energiczny oficer kawalerii wziął w protekcję swoją piękną osobę wykradzioną, a młodzieniec czuły zbierał klucze od podróżnych torb i tłomoków.
Zaś około północy, kiedy jeszcze nikt nie spał oprócz dzieci, a zakonnice podróżne w kabinach swoich kryjome modlitwy odmawiały, usłyszano wołanie niezwyczajne na pokładzie, który był ciemnością bezksiężycowej nocy osłonięty, tak że na mdłej niebios jasności czarną ledwo plamą się wydawał przechadzający tam i owdzie po strażniczej desce Kapitan, który z niej już od wielu godzin nie zstępował. I uważałem go, o ile dostrzec można było, że był spokojny.
Ale wołania niezwyczajne i po całym rozlegające się okręcie, spowodowawszy za sobą kilkunastu ludzi służby żeglarskiej pędem wielkim biegnących z zapalonymi w rękach kagańcami, uczyniły, że bynajmniej już wątpić nie można było o nadpływającym szlaku wielkim polarnych lodów, które każdy mógł widzieć: bryłami ich ciskały ogromne fale, co dawało nadzieję, iż wielkim pędem statek mimo przemknie, i szło jedynie o to, aby na widnokręgu krańcach dojrzeć, azali gdzie mnogimi lodów pokładami zaostrzone powietrze, na rozłomy te oddziaływając, w jednolite prawie całości ich nie jednoczy?! -
Poświsty wiatru, jakby brzemiennego szronem, raz po raz przez wszelaki otwór budowy okrętowej przechodziły.
Cofnąłem się w jeden z korytarzy, lecz zbłądziłem w kuchni okolice.
Majtków kilku spostrzegłem pochylonych nad beczką wódki, którzy poza ramiona swoje pół-ostrożnym, a pół-pogardliwym cisnęli ku mnie spojrzeniem. Zdawało mi się, że Kapitan otarł się o ramię moje w korytarzu i zdawało mi się, że ten, który mię właśnie ubiegł, miał pistolety w rękach -usłyszałem dwa strzały i dwóch ludzi pijanych, odepchniętych od beczki konwulsją śmierci, zobaczyłem - poznałem Kapitana z dymiącymi w rękach pistoletami: dawał rozkazy reszcie żywych, którzy zdawali mi się trzeźwieć.
A cofając się od jęku konających w boczny statku korytarz, usłyszałem
śmiechy, przekleństwa i gadania ochrypłym gardłem niestateczne - i coś podobnego do naglonych pośpiechem mocLLitw - więcej przeklinaniu podobnych.
Zobaczyłem, że Emigrant wychylał butelki, a Archeolog zbierał próżne i nadziewał je rękopismami swymi, na niebezpieczną się chwilę przygotowując. W salonie Redaktor zapowiadał, iż trzeba, ażeby się wszyscy zgromadzili dla wystosowania komitetu, złożonego z mężów zaufania, który by nadwerężonego strzegł porządku, ale koło lewe, właśnie wtedy o ogromną bryłę lodu uderzając, wyszczerbiło się z łoskotem strasznym, i cały się okręt wstrząsł gwałtownie.Kapitan po raz pierwszy usta swoje otworzył dla za-powiedzenia publiczności, iż oczekuje świtu, aby niebezpieczeństwa ważność mógł ocenić. I widziałem, że z krzyżem w ręku wszedł Kapucyn nogą bosą na okrętowy pokład, ale mu Kapitan kazał precz iść, ażeby się panik nie roznosił pomiędzy publicznością i majtkami - parę głosów powstało przeciw temu, owszem, żądając księdza. I zawołał Kapucyn: „Na morzach tych czasu onego Krzysztof Kolumb w takimże jak ja dzisiaj stroju —ale Kapitan ręką skinął i odsunięto mnicha, a Redaktor ozwał się do publiczności, że stateczniej niźli kiedykolwiek władzę prawą szanować trzeba, i mówił jeszcze coś więcej o przesądach ultramontańskich, czego wszakże zrozumieć nie można było, bo był pijany.
Kapitan zaś, przeszedłszy mimo mówcy, skinął ręką, ażeby się dzieci i kobiety w okolicy głównego masztu trzymały - potem wytężonym okiem szukał długo pierwszych brzasku jasności - i chciał jeszcze raz wnijść na strażniczą deskę, ale w połowie schodów się zatrzymał i zawołał głosem wielkim ku maszyniście na dół: „Ognia!" —
A oto nagle cały okręt zdawał się porywać jako balon, który właśnie że uwiązania swe opuścił, i wszystko, co było na okręcie, jakoby się zaniosło na pęd wielki, gdy wraz góry lodowe z dwóch stron statku na koła dwa się wtarły, aż odpryski wielkości przeraźliwej, ponad głowami tłumu lecąc, uderzyły w komin okrętu z dziwnym łoskotem.
Chciałem gdzieś iść - gdzie? nie wiem. Chciałem szukać kogoś - nie wiem, kogo? - wydawało mi się, że odebrałem w czoło uderzenie wielkim lodu odłamem, lecz rozeznać nie mogłem, czy mi się w oczach zaświeciło, czyli zajaśniały blaski ranne?
Zgadywałem, że uwięziony za dwa swoje koła parostatek targał się tam i owdzie na podobieństwo uwikłanego w pęta słonia, a cokolwiek poruszyć się chcąc naprzód - lubo gdzie?! nie wiem - uczułem się nagle porwanym jak ciężar martwy - i uczułem się zatoczonym po pokładzie, i rzuconym głową na przedmiot miękki, który dawał mi się poznać, że był ramieniem.
VI
A kiedy, już nie wiem, które od onej pamiętnej nocy, słońce weszło?! rozpoznawać zacząłem, iż oparty jestem o ramię siostry szarej, jakoby podobnej do jednej z owych, które na rozbijającym się statku byłem widział. Ale umysł mój był osłabły, i zdawało się, że niewiele już prawa do rzeczywistości posiadającym będąc duchem, począłem spojrzenia moje ograniczać na widnokręgu niezbyt od dłoni mojej szerszym.
Więc patrzyłem na fałdy grube szaty wełnianej, którą zakonnica była osłonięta, i podniosłem palec, ażeby z sukni jej odtrącić plamę zastygłego wosku, którą okapana będąc, wydawało się, jakby jej różaniec bursztynowy po fałdach spływał.
Ale ona rzekła mi głosem dziwnym, bo podobnym do wszystkich głosów wszystkich przyjaciół moich:
- Wosk ten zostaw, albowiem jest z gromnicy, którą na pogrzebie twoim trzymałam w ręku.
DWIE POWIEŚCI]
Kochany Teofilu!.
I
Na bałwochwalczą użalać się praktyczność zarówno można słusznie i bezowocnie, albowiem przynosi to gorycz obecnych chwil, lubo nie wiem, czyli dla przyszłości co zyskuje?... Szczęśliwy raczej ten, czyje użalenie się donośne i otwarte jest na rynku, godząc w rdzenną zasadę błędu publicznego, ale które w poufności i nie na rynku oszczędza smętku i pobłażliwość codziennego pokoju zachować umie. Nikt zaiste nie sarkał częstotliwiej na bałwochwalstwo, ile to mógł i czynił Izrael - wszelako niemniej częstotliwie, lubo bez-posągową Jehowy postać nie obrażał Izrael ryciną kamienną i brązową, jednakowoż w żydowskich swych pretensjach i pojęciach u-bałwochwalał!...
- -Tu (dla zmiany i zwrotu periodów) przychodzi mi na myśl wyrażenie napotkane w jednym z współczesnych polskich Czasopismów, gdzie recenzent, po zastanowieniu się głębokim nad dziełami słynnego autora, mówi: „Pogadawszy o wewnętrznej wartości... etc. ..."
Upuściłem dziennik na ziemię i nie czytałem dalej - albowiem - doprawdy że jeżeli o wewnętrznej wartości, toć nie „pogadawszy", lecz po-mó-wiwszy... któż o wewnętrznej wartości gawędzi?!...
II
„Pogadawszy" przeto o rzeczach smętnych, to jest o bałwochwalstwie wieku obecnego, przejdźmy do przypowieści dwóch z narodu,
gdzie eksploatacje kolei żelaznych i fabryk dymy, i kupiectwo mniej zapowietrzyły niż gdzie indziej arkadyjską aurę wiosenną!...
Powieści dwie takowych skreślić życzyłbym sobie i uskuteczniłbym to był dawno, gdybym stosowny dar powieściopisarski miał lub zdobył. Tak niejedną treść godną wspomnienia napotyka przecież człowiek na świecie, lubo przejrzał pierwej wszystkie żywoty mężów wielkich, spisane przez greckiego Plutarcha lub orientalnego powieściopisarza Czajkowskiego (żywoty, które tenże w swym „hultajskim-Plutarchu" niedawno zgromadził).
Alić fortunni są, którzy, dar pisarski posiadłszy zupełnie, wiedzą, który przedmiot, w jaki ustawić sposób?... Takowych pisarzy bynajmniej nie utrudzi z jednej strony sarkać na bałwochwalstwo-przemysłowe zagranicznych ludów, z drugiej poetyzować nasze święte tradycje, często w języka samego monumentach zakopane jako żelazne słupy. Na przykład śliczne owe wyrażenie, datujące się od czasów, kiedy jeszcze na zamkach miano katy w pogotowiu i kiedy się wołało na hajduków: „Dajże go katu!" - albo wyrażenie równie piękne: „Pchnij tam CZŁOWIEKA z listem" - albo inne jeszcze temu podobne: „Ruszaj (precz) z Bogiem!..."
To wszystko zaś ani bałwochwalstwem, ani bluźnierstwem nie jest, skoro się otoczy kwiatami bzu - i wonią malin - i zielonością -
Tak - - w ostatnich zakątach ogrodów polskich zawsze są kąty za klombami, na końcu ścieżek wąskich, gdzie chłodny cień i jagód czerwoność, i woń dzikiego bzu mieszają się z bardzo płaskim nieporządkiem i ze zgnilizny brzydkością - - tam, mówię, nie wiesz, jako stąpić nogą, ale tam czerwienieją maliny w cieniu Uścia i tam brzydko jest i ślisko, lecz sielsko i arcy-poetycznie!
Cokolwiek zaś jest własne, sielskie, zielone i upoetyzowane, to zaiste że święte jest - będąc swoim!... nieprawdaż? (Czyli w takowy to sposób na Ostateczny Dzień pod sierpami anielskimi ocenioną będzie wszelka prawda?... i dystrybucja ducha-prawdy czyliż tak ważoną będzie?... tego ja nie wiem!)
III
„Pogadawszy" przeto o wewnętrznej wartości bałwochwalstwa, uważałbym za rzecz arcygodną rozpatrzenia się, jak dalece u ludów, które postaciowały bóstwa swoje, a które więc nie w samym tylko języku i literaturze, lecz w plastycznej sztuce wszelakiej pozostawiły ślady mniemań swoich - jako (mówię) zupełnie co innego u ludów owych wybrzmiewa i oznacza wyraz „bałwan"?!...
Zaiste tam, gdzie mniej w posągach i plastyce, a więcej w życiu, ludziach i geście ich codziennym usiłowano ogarnąć sfery niebieskiej, tam też i „bałwany" w tychże względach uważać, oceniać lub poszukiwać jest logiczna. Temu gwoli nadmieniło się zaraz na początku niniejszego pisania: że lubo nikt częstotliwiej od Izraela nie użalał się na bałwochwalstwo ludów, wszelako sam pojęcie Jehowy izraelskiego wielokrotnie ubałwochwalił!!..
— Wróćmy jednakże do zamierzonego planu dwóch powieści zarówno fantastycznych jak wiarogodnych.
IV
Wiadomo jest wszystkim sąsiadom i nie-sąsiadom, iż Benedykt Ostoja porwany został czymś i że się coś z nim dziwnego stało, ale mało kto badać zamierzył lub wierzytelnie skreślił, co takiego i jak stało się?
Benedykt Ostoja, z gruntu poczciwiec i domator, co niedziela zwykł był siadywać w oknie z fajką długą. Żona jego, zacna Scholastyka Ostoja, należała do owych matron cichych, które w nieustannym zatrudnieniu znajdują jakoby pacierz długi, równym płynący szmerem, i nie zwracający na się uwagi ludzkiej, jak strumienie miejsca rodzinnego. Że Benedykt co niedziela zwykł był oględnie i czysto golić brodę i cały się zlewać zimną wodą, co długiego czasu wymagało, przyjęte więc było od lat trzydziestu kilku, iż wstawała raniej Scholastyka i, obiegłszy sypialnie dziewek służebnych, prowadziła dwór cały, ubrany w świąteczne stroje, do kościoła. Widywano tak co dni sześć chór tych niewiast służebnych, rosłych jako topole
i topolową aleją stąpających po operlonym rosą piasku. Zaś jeżeli widz wstecznie obrócił głowę, dostrzegał i Benedykta długą fajkę w oknie dolnym albo brodę na pół omydloną przed zwierciadłem blisko tegoż okna stojącym. Scholastyka Ostoja i dwór cały modlili się tymczasem za Jegomości, bo tak przyjęte było od lat z górą trzydziestu kilku, i bywało, że kiedy wszyscy do dworu powracali, nieraz Jegomość witał Imość, gładząc palcem brodę swoją ślicznie wygoloną.
Oto - i tak — aż na razie jakże coś nie porwie Benedykta, jakże nie zacznie Benedykt tam i owdzie różne rozpowiadać rzeczy - co to się stało ? -nie wie nikt. Tylko sąsiedzi zrewidowali rzecz i przekonali się, że Benedykt Ostoja jest mistyk...
Jak mistyk, to i mistyk... tego nikt nie wyperswaduje-tylko: mistyk... i koniec.
— Zdarzenia tego, lubo wielce znanego w okolicy, ani roztrząsać, ani nawet szczegółowiej opisać piórem moim nie umiem. Lecz ukrywać nie mogę, że Benedykta duszy obraz przypominał mi owe flamandzkich mistrzów zeszłego stulecia obrazy święte, gdzie nie dosyć w ascezie ćwiczony pęzel nakreślił był anioły zdrowia pełne i rumiane na obliczach swoich, które biorą Świętego w sposób nie dosyć harmonijnie przez mistrza zrozumiany, ale które, raz dobrze swoją rzecz ująwszy, niosą ją w górę -
Zaś uchwycony tym przypadkiem zdaje się sam podrywać tam i owdzie, jak zastarzały w strzelbie nabój, ale postacie flamandzkie, które go wzięły, trzymają krzepko i - jak go raz ujęły - niosą!
V
Mamże skreślić i drugiej plan powieści, a którą szeroko i głęboko opisałbym był, gdybym powieściopisarskie miał talenta?
Druga powieść moja nie dotyczy już pojedynczej osoby, jak Benedykt i porwanie jego, ale odnosi się raczej do interesu ogólnego, mianowicie zaś zdaje się ona dotyczyć kwestii czasu i dystrybucji-słowa. Wszyscy wiedzą np., że w słynnym biurku pani Telimeny coś zaczęło trzeszczeć: ależ co?... - „that is the question"... Rzecz jest takiej osnowy.
Telimena od lat trzydziestu kilku wszystko chowała na pamiątkę!...
Kiedy zaś ostatecznie sama została wykradzioną i uwięzioną gwałtownie do sycylijskiego zamku, stało się, iż zakupił słynne jej biurko Grzegorz Pery-frazowiczj człowiek uniwersalny (który to, skoro Tajemnice Paryża wyszły z druku, napisał był Tajemnice Kałuszyna, a gdy Wiktor Hugo wydał swoich Pracowników morskich, Peryfrazowicz Grzegorz pojechał wraz do Gdańska, i - że nigdy nie mógł chodzić prosto na nogach swoich - przezwany tam został Admirałem) - owóż słynne biurko Telimeny skoro przeszło na własność Admirała... cóż nastąpiło?...
VI
Jednego razu o wieczorze, jakże (mówię) coś nie zacznie trzaskać w na-pakowanym biurku... Kiedy?... kiedy?... Oto właśnie że w chwili onej wcale głębokiej, skoro Admirał przedsiębrał dziełko nowe pod tytułem: Fragmenta pośmiertne - nie iżby sobie żywot ukrócić rad albo z duchy rozmawiał, ale że właśnie pisma pośmiertne słynnego poety jednego, drugiego i trzeciego z druku wyszły.
Aż na razie całe się biurko Telimeny rozpuknie i rozedrze czerwonymi wiórami mahoniowymi z dziwnym łoskotem... Księżyc świecił bladawo zza firanek - lampa na stole drżała — trzydzieści kilka lat pamiątek, łez, pism, prac, westchnień i zasuszonych kwiatów różnych terało się po ziemi wśród czerwonych mahoniowych wiórów... i koniec.
- - Pozdrów w imię moje, kochany Teofilu, Dzwonnicę Giotta i nagiego Dawida przed Starym Zamkiem: pozdrowisz wszystko, co oryginalne w Erze - a co oryginalne? to jedynie pracowite i czujne.
Czerwca, 1866-0, Paryż
ARCHEOLOGIA
I
[Tekst dla Konstancji Górskiej]
Zresztą, dobre i przyzwoite małżeństwo zawiera się zazwyczaj w następujący sposób.
Panna przyzwoita powinna się zakochiwać w najstarszym synu sąsiada, którego dobra graniczą z dobrami posażnymi panny, i to z tej strony, gdzie jest granica sucha, gdzie nie ma ani rzeki-spławnej, ani gór albo innych terytorialnych przeszkód.
Zakochiwanie powinno być w maju, kiedy jest pięknie i wesoło w całej naturze, i powinni zakochani być sobie uprzejmi, starając się od rana do wieczora, aby sobie uprzejmymi byli i aby nic nigdy w niczym wzajemnie ich nie poróżniło. To trwać może do Świętego Jana, bo na Święty Jan urządzają się interesa i kontrakty, więc po urządzeniu interesów na Święty Jan nastąpić powinno wesele.
Że w naturze człowieka leży, iż człowiek czuje wewnętrznie, skoro się co pominęło lub zaniedbało, tedy ożenieni czuć będą, iż nie może się takowy akt robić jak winobranie, sianożęcie albo fabrykacja cukru z buraków; żeby przeto i tej potrzebie zadosyć uczynić, wynaleziona jest ku temu dywersja - to jest, że ożenieni, nagle w nocy o świetle księżyca, tajemnie uciekają... gdzieś... co zastępuje wrażenie porwania, uwięzienia itd. ...
Potem powracają spokojnie i z wyrazem na twarzy, jaki się ma, skoro wszystko jest, jak było i jak należało, aby było - i skoro się niczego nie zaniedbało.
Tu - - zmieniają się nagle dekoraq'e: albowiem ponieważ, starając się
O siebie, kłamali sobie najusilniej zbyt wiele czasu, skoro przeto zostają zaskoczeni warunkami życia zbliżonego i codziennego, muszą się na nowo poznawać i wzajemnie sobie prezentować - troszkę za późno!!...
Poznają się więc na nowo: ale ze strachem, czyli, jak się zupełnie poznają, nie będą sobie obojętni lub nieznośni?...
Mąż, który jest zawsze doskonalszy (albowiem wszyscy mężowie są raz na zawsze doskonalsi), mąż, który naturalnie że jest doskonalszy ze wszech względów, mąż, mówię, uważa wtedy za stosowne dostrzec, iż doprawdy że jest coś pomiędzy nimi.
Żona, lubo umysł niewieści jest słabszy, spostrzega także, że coś jest...
Cóż ? na to począć - co ? ? przeciw temu uczynić. Rozerwać się? ale jak?... kiedy jest coś pomiędzy nimi.
Aż - jednego razu - spostrzeże mąż, że podobno dla bardzo ważnych interesów bardzo raniutko, nagle i o świcie wyjechać jest koniecznie zmuszony: tak albowiem przypiliły interesa!...
Żony obowiązek w takich razach zdać się na wyroki Opatrzności, a przeto, najsilniej uściskawszy nazywaną przy pożegnaniu zdrobniałym imieniem chrzestnym Marynię lub Zosienkę, odjeżdża Jegomość gwałtownie
1o mroku dla bardzo pilnych interesów.
Żona może - i powinna w takowym razie - samotnie oddać się egzer-cycjom, modlić się za zbawienie duszy Jegomości, często gęsto pościć, suszyć w piątki.
Męża pocieszą tymczasem przyjaciele, ludzie rozsądni, doświadczeni, praktyczni...
Zresztą, trzeba się zdać na wolę Opatrzności i przyjąć we wszystkim wyroki najwyższe.
Gdyby żona zaczęła czasem pokasływać, to może to doliczyć do egzercy-cji swoich i znieść w milczeniu.
Smutna to rzecz, smutna dla Jegomości, ale z jednej strony zdać się trzeba na wolę wyroków ostatecznych, z drugiej należy oto przynajmniej nie zaniedbywać choć interesów i ustalić testament.
★
Są takie, co wcześniej - są, co później odchodzą z tego świata: wtedy-stroskani i stroskane pocieszają stroskanego, który każe Włochowi:
aby, Mości Dobrodzieju, wyrżnął z kamienia figurę płaczącą na grobie - -i powiada, że to był anioł, i basta!! ...
18663 w Paryżu
II
[Tekst dla Joanny Kuczyńskiej]
Lubo prawdziwie piękne małżeństwo zazwyczaj odbywa się sposoby, których nie obejmuje możność moja. Panna przyzwoita powinna zakochiwać się w najstarszym synu dziedzica sąsiedniego od tej strony, od której posażne dobra jej graniczą, i to, ile możności, granicą-suchą. Zakochiwanie może mieć miejsce w drugiej połowie maja, gdy natura świeżą zielonością i gdzieniegdzie pierworodnym białym kwiatem jaśnieje. Myślę, że podobać się sobie uprzejmie mogą np. do Świętego Jana, to jest do czasu i pory, w której wiele interesów się ułatwia i spokojniej można już pomyśleć o dalszych krokach zaczepnych.
Narzeczony będzie ze wszech miar uprzedzający i czujny w staraniu się o rękę młodej osoby, która niemniej w całym obyczaju swoim doskonale mu będzie miłą.Nastąpią zaręczyny, a potem bolesne przygotowania przenosin, a nareszcie szlub i wesele. Przysłowie jest wielce rozpowszechnione, iż kto się ożeni, się odmieni... stanie się więc stosownie do przysłowia dla powodów niesłychanie prostych - albowiem na dystanse przedszlubne oboje mogli i musieli przybierać postawy, których natura rzeczywista okazuje się ze zmianą tychże dystansów.
Tak fresk kreślony na kupoli wnętrza i oglądany oczyma widzów na dole stojących, gdyby się im zamiast rysunku mozaiki pod nogi ich podesłał, okazałyby się natychmiast najniespodziewańsze efekta perspektywy. Więc nie: kto się ożeni, odmieni się, ale owszem, okaże się raczej, czym jest! - ale owszem, pierwej był on odmieniony!
Stanie przeto nagle względem siebie dwoje nie znanych sobie osób i będą się dziwić, że rzeczywistość jest zimna, lubo ta rzeczywistość bynajmniej nie jest temu winną, i takąż samą była pierwej.
W tak zawodnym powietrzu najdrobniejsza sprzeczność, która w powietrzu innym byłaby przyczyną urozmaicenia wrażeń, okaże się być zaraz ogromnym zawodem!
Przeczucie takowej zmiany dekoracji będą mieć oboje w miarę, jak do dnia szlubu godziny będą się zbliżały - dlatego nie ufać będą gorączkowo, azali dzień takowy przyjdzie istotnie? i czyli cokolwiek nie przeszkodzi?... Że zaś nic nie przeszkodzi, tedy użyją wynalezionego ku temu środka: to jest, aby natychmiast po szlubie uciec, ile można nagle i kryj orno, ażeby to miało niby charakter wykradzenia i dywersji lub porwania. Tudzież, ażeby po niedługim czasie wracając, postawę mieli zaufaną osób z dawna zażyłych, i ażeby to poszło w zapomnienie, w przedawnienie...
Nie znane sobie dwie osoby poczną się sobie prezentować i wzajemną robić znajomość, co naturalnie że, jako znajomość nowa, nie może być bez stosownej zimnoty i szczegółowych co chwila spostrzeżeń. Podobająż się sobie nawzajem, gdy się poznają z tak prostotliwego i tak szczerego stanowiska? - oto pytanie! Pytanie zaś takowe, właśnie że jest pytaniem, będzie przez swoją niewczesność odpowiedzią... A że nie wyrażoną będzie odpowiedzią, więc uczyni pomiędzy nimi próżnię.
I będzie uczucie omacne, że coś jest... dlatego iż NIC nie ma-i będzie czczość.
Przeto mąż, jako mężczyzna, za słuszne uzna zwalczyć owe coś, radząc, ażeby się rozrywać, i żona będzie zdania, że także trzeba się rozerwać - ale jak się rozerwać?-oto pytanie!
A coś będzie, jak było - nic albowiem nie ma na świecie zatwardzialsze-go jako coś.
Wśród takowego wahania się mąż (jako organizacja doskonalsza, albowiem mężowie są raz na zawsze doskonalsi) wpadnie na istotny pomysł, jak? przełamać coś i rozerwać się. Ale ułomna niewiasty inteligencja powinna swobodne Jegomości pole zostawić do przeprowadzenia, planów, aż nareszcie przypilą nagłe interesa, dla których o świcie bardzo prędko mąż
za ważnymi bardzo interesami musi nagle wyjechać, silnie i najserdeczniej zafrasowaną żonę wtedy uściskawszy.
Kobieta może tymczasem oddać się niekiedy egzercycjom, modlić się za zbawienie duszy męża i na intencje pościć - suszyć w piątki. Przyjaciele męża-zaufani i szczerzy ludzie - doświadczeni - pocieszą go, tylko jedna zawsze zostanie chmura, to jest, że żonie jego (najzdrobnialszym nazywanej imieniem chrzestnym) coś jest na zdrowiu niedobrze... Nareszcie! któż na to co poradzi?-trzeba-ć przyjąć wyroki Przedwiecznego bez szemrania-główna rzecz na tym świecie, aby urządzić interesa. Zaś kiedy już najdroższa żona niedomaga, rozsądek nakazuje przynajmniej Pana domu zdrowie utrzymać.
Kobieta zaś powinna w cichości i pokorze ograniczyć się na kółeczku swoim, i jeżeliby zaczęła pokasływać, może to w egzercycje swe pomieścić. Są, które wcześniej, są, co później ze świata schodzą, wedle widoków Opatrzności, a wtedy stroskani każą robić Włochowi marmurową figurę płaczącą przeraźliwie, żeby stała sobie, płacząc, raz na zawsze. Zaś Włoch ryje napis i nieortograficznie pisze nazwisko z dużym herbem.
Widziałem znalezione w mumii egipskiej płótno egipskie z czasów Faraonów - na płótnie tym jest zacerowana dziura, tak zupełnie, jak dziś po tysiącach lat cerują kobiety!... zupełnie tak samo. To - szczególniejsza!
1866
KLARY NAGNIOSZEWSKIEJ SAMOBÓJSTWO
TRAGEDIA
WSTĘP
Tejże samej (panny Klary Nagnioszewskiej) nie poznałbyś, gdy nóż brała w rękę i zabić się chciała - nóż znany w kuchni... Zamykała się wtedy w pokoiku ciemnym - strach przejmował wszystkich -- zaklinano ją u drzwi zamkniętych: wołają Ekonoma, wołają Wicusia-kuchcika, którego samobójczyni lubiła.
Ekonom basem woła w dziurę od klucza, Wicuś przemyśla, co począć?... wszystko zdaje się być na próżno!...
Niektórzy wszelako etymologicy utrzymują, iż imię „Wicuś" pochodzi od: „wiedzieć cóś - wie-cóś"... w tym też cała nadzieja!--ażeby coś wiedzieć...
- - Jakoż zobaczym dalej...
Wołają (mówię) Ekonoma i kuchcika... Ekonom w dziurę od zamku basem zaklina -Wicuś - przemyśla...
Nareszcie i Wicuś pocznie wołać:
- Panienko! nóż potrzebny w kuchni-mamy zakłuć prosię - zrobimy pieczeń z nadzieniem - a Panience się zachce jeść po manifestacji! -
*
Wtedy zaskrzypną nagle drzwi, i Nagnioszewska rzecze
- Jemu jednemu broń składam!
1877
ESTETYCZNE POGLĄDY
Dziś JWielmożny Kalasanty P[awęż] G[ozdawa] był łaskaw udzielić mi następujących kuku streszczeń z pamiętnika swojego:
„Drezno, przyznam się, że lubię i nawet Sasa za lada co nie mam, bo jak go weźniesz, ażeby cię niósł w lektyce, to on cię i zaniesie, i odniesie, a ty sobie świstasz i myślisz to to, to owo... I Sas pyszny jest, że niesie Człowieka! Tak ja kazałem się zanieść do Griingerblum, żeby też widzieć Rafaela, o którym sporo mówią, i między drogościami świata te dziwo oglądać. Ale gdzie indziej poczciwe Sasy mię odnieśli i oto - słyszę - mój Rafael! To myślę sobie: czas teraz przypatrzyć się, i zwinąłem rękę w kułak, i odsądziłem się, ażeby dobrze rzecz widzieć - patrzę i patrzę - -
I przyznam się, że - z wielkim przeproszeniem - nic szczególnego nie zobaczyłem: kobieta (za pozwoleniem) w powietrzu i mało co więcej. A przecież, końcem końców, mam oko tam, gdzie każdy inny! Troszkę to wszystko ludzie okrzyczeli i zrobili ciekawym - widziałem przecież naszego króla Zygmunta, kiedy przy kominku naszym zimowym alchemik mu z żaru wygrzebuje kasztany i pokazuje (a sam Matejko namalował także olejno), a jednakże o tym tyle nie nakrzyczano, ile o tej kobiecie w powietrzu (widziałem też i Kraszewskiego pod pomarańczami).
Na co?! Że zawsze muszę zrobić poświęcenie (a to mi nieraz i sama żona moja wyrzuca), więc dla córki mojej, która ma angielską guwernantkę, to zrobiłem, iż Włochy przejechałem i że byłem w Pompei (Pompeją nazywają
jedne miasteczko włoskie, które zgorzało, gdy z Wezuwiusza ogień zapuścił ktoś - a nazywają Pompeją, bo tam musiano pompować niemało, żeby ugasić). Włocha nie tyle, co Sasa lubię, ale jest Włoch układny i zna się na ludziach - wszędzie, gdzie z żoną szliśmy, skakali z radości chłopcy i wołali: „Cielęca - Cielęta!", co znaczy w ich języku „Jaśnie wielmożni" (zapewne e-ccelenza).
W Paryżu jednakże, gdy widziałem Dyjannę pogańską, przyznam się, że stróżowi na piwo chciałem dać, żeby się do tej figury zbliżyć, a figury z kamiennymi lędźwiami jako żywe.
Taka to, końcem końców, jest różnica pomiędzy Sławnym Rafaelem a tym drugim, co pogańską Dyjannę wyrżnął z kamienia.
Niechże im Bóg odpuści."
Kalasanty Pawęż Gozdawa, 1881
II
W dniach tych miałem przypadkiem w ręku liścik Heleny Modrzejewskiej w Londynie, do kogoś z mych przyjaciół pobieżnie dla interesu kreślony. Odczytać się i odpatrzyć nie mogłem, śliczny ten szpargałek w ręku trzymając. Nawet przypadkowo odwrotnie użyte kartki herbowe papieru w harmonii są z treścią i stylem. Zdawało mi się, że nieznany jakiś poemacik Alfreda de Musset, pomieszany nieco z Dantem i jego la Vita nuova, czytam. Jest tam w tym listku o Panu Bogu, o słonecznym promieniu, o modlitwie, o materii jedwabnej na suknię, o teatrze i o bieżącym interesie... Udatnego więcej, nie pomnę, żebym co po polsku czytał. Czemu ta artystka wielka dla Anglików gra ? - nie pytam... mam przezorność nie dogłębiać przyczyn w społeczności, gdzie nikt nigdy uznanym, ocenionym i użytym od paręset lat nie był (z wyjątkiem, jeżeli szło odorywczą manifestację praw lub pretensyj). Może nie gra po polsku dlatego, dla czego np. Adam Mickiewicz żył z pieniędzy szwajcarskich i francuskich, a zegarek zastawiał, mając nie dosyć pewny obiad - i mówiono wtedy: „nasz Mickiewicz, chluba narodu!" Może dla następstw i przyczyny owej, dla jakiej, skoro ś.p. Zygmunt Krasiński konał w Paryżu, nie mogliśmy zatrzymać balu w Hotelu Lambert, bo już hrabina Gąsiorowska z Kaczkowskim tańczyła, i hrabia Błoci-kiewicz z Piasecką, Jastrzębski z Kurowską, a z Jabłońską Gruszkowski... Pejzaż sprzeciwiał się tragedii! Ale dlaczego Helena Modrzejewska nie pisze po polsku? Cóż za śliczne i literaturze nie znane zyskałoby się pióro? Mówię: nie znane, bo istotnie żeńskie, to jest prawie że te, którego piśmiennictwo ojczyste nie ma. Oficjalnie w literatury kartach zapisywane imiona, lubo arcycenne, więcej dostojności i atramentu literackiego niż żeńskiego udziału w rzeczy przynoszą!
Zacna Drużbacka troszkę serem owczym i kalendarzem trąci. Deotyma, kanoniczna - kandelabrem woskowym lub zakrystialną kadzielnicą. Atoli istotna woń świeżo i udatnie zdjętej rękawiczki (gdy osoba do właściwej jej pracy się zabiera) zupełnie jest inna, ona może rozgrzałaby nawet Polkę -rzecz zarówno i arcywątpliwa, i niebezpieczna.
OSTATNIA Z BAJEK
Powiew Swobodny, który był i jest wszędzie, gdzie się działo i dzieje życie, tak mówi do zatrzymanej myśli:
„Nie wierzcie lub nie dowierzajcie, gdy was nauczają, że Bajka jest literacką formą przemyślnie ku temu wystosowaną, ażeby prawdy drażliwe, osłoniwszy dowcipnym postaciowaniem, gładziej przemycać.
Takowa przemysłowa robota zaczęła się stosunkowo bardzo późno1, a takie literackie bajkopisarstwo dopiero aż po przejściu całej jednej epoki, bo dopiero w okresie aleksandryjskim, pojawia się. Człowiek sobie tego sam przez się nie wyrafinował, że zwierzęta i twory inne mówią, rozmawiają, że język ten myśli powzajemniał, że on istotnie jawił się i używał. Owszem, właśnie iż tak było w rzeczywistości; więc skoro okres tego z naturą obcowania zawarł się i oddalił, powstała wtedy Bajka, tak, jako po częściowych Rapsodiach, sporadycznie tam i sam zaśpiewanych, o-caliła się pełna Epopeja.
Do rozmówienia się potrzeba czego?-potrzeba spół-położenią, języka i uczucia prawdy.
Spół-położenie człowieka ze zwierzętami i tworami innymi, lubo na rozmaite oddalenia, jednakowoż istniało zawsze i może dziś istnieje. Języki zaś, jakkolwiek się tak bardzo roz-daliły, iż człowiek rozsądny (sic!) odmawia własności mówienia zwierzętom i tworom innym, jednakowoż ten ich język, mimo zupełnego zaniechania swojego, istnieje, i podobno, że więcej nieco niż niektóry ostatecznie zacofany dialekt języku Papu*.
Co się tyczy zaś uczucia-prawdy, zdaje się mnie, że to nie troszkę, lecz że bardzo zapomina się o tej właściwości Prawdy, iż wszelki żyjątek uczucie jej posiada, jakkolwiek w stopniu odmiennym.
Popróbuj udawać zagniewanie, zamierzając się na psa żartem, a zobaczysz, jak on to rozeznawać i podejrzewać będzie. Gdy tymczasem potrać go najlżej, lecz serio, zobaczysz, jak to on przyjmie? Psa się zaś tu cytuje nie jak wyjątek, lecz dlatego, iż przezeń najczytelniej dawa się okazać wniosek nasz. Atoli i najdrobniejszy robaczek inaczej przyjmuje potrącenie kołysaną przez wiatr gałązką, inaczej zaś - podniesioną nań z woli człowieka. Nieodmienny zielony polny pajączek, gdy ma na przeciwne sobie brzegi strumienia nicią przekroczyć nadwodną, przyjmuje, jako oczekiwane, potrącenie wiatru, które go za jego myślą niesie, lecz tenże cofnąłby się przed takimże samym wywartym przez człowieka wolę i podmuch. Uczucie prawdy w roślinach mniej jest jasne. Czułek prawie tak samo przyima nieumyślne jak umyślne potrącenie.
Skoro więc było i jest spół-położenie istot, skoro był i jest język (patrz w odsyłaczu), skoro było i jest Prawdy-uczucie, istnieją zatem główne trzy warunki rozmawiania i porozumiewania się. Toteż zwierzęta i człowiek rozmawiały, jak rzekło się.
Ogromny słoń do dziś jedynie na tym warunku służy, i nie ma dlań wędzidła żelaznego, albowiem mogłoby za słabym okazać się: trzeba więc czegoś silniejszego, to jest stosownego używania sylab śpiewnych i porozumienia się."
- - tak do zatrzymanej myśli mówił Powiew-Swobodny, który, że był i jest wszędzie, gdzie się działo i dzieje życie, znać może rzeczy.
I dodał on...
*
„Ale odkąd i jak nastąpiło te rozdalenie pomiędzy zwierzętami a człowiekiem, które dziś dwa osobne stawi obozy?...
Jużci że odtąd, odkąd człowiek samego siebie tylko w stworzeniu poszukiwał, nic poza ten widok nie ważąc sobie.
Arabski koń innego nie zna wcale zbliżenia się człowieka, tylko odwiedziny - tam zawsze przyszedł ktoś do kogoś, i oni rozumieją się - owszem, on podziela nawet interes wzajemnej uprzejmości, bo koń arabski, gdy jest podochoconym, chce dla przyjemności s wo j ej, ażebyś mu koło uszów strzelił parę razy z pistoletu, a co przecież nie jest zwierzęcej jakiej potrzeby wynikiem... Natomiast, skoro przed kupującego konia do zwożenia kamieni lub beczek przyprowadzą zwierzę i okaźnie postawią, on zaś za pierwszym rzutem oka wyczytuje sobie siłę machiny, to szerokość piersi, to nóg moc obliczając, i dopiero po zrewidowaniu materiału widzi nareszcie zwierzę, a może nigdy stworzenie!... - jużci że rozdalenie pomiędzy tym człowiekiem a zwierzęciem onym tak jest zupełne, jak zbliżenie kogo innego z koniem arabskim wyżej nadmienionym.
Tym to zachowaniem się i tą drogą nastąpiło rozdalenie człowieka i stworzeń.
Zwierzę odtąd nie szło drogami swymi, jak swobodniejszy ptak, mający swoje szlaki i od-loty interesom jego właściwe, ale zwierzę odtąd uciekało, i szlaki przezeń przebiegane są szlakami ucieczki. I oto jeden z trzech warunków porozumiewania się, to jest spół-położenie istot, przestało istnieć; za nim począł się oddalać język zwierząt od glossolalijnych z ludzkim zbliżeń.
Dopiero zaś kiedy taki to okres zamykał się i zamykając oddalał, starano się z jednej strony przynajmniej dogmatycznie ciąg onegoż utrzymać, tam i owdzie wydzielając gaje święte dla uderzenia siekiery niedostępne-utrzymując zwierzęta i ptaki czczone w dworcach świątyń--podobnież i drzewa.3
Z drugiej zaś strony na tradycji minionego dramatycznego stosunku poczęła się dopiero urabiać bajka.
Kierunki te dwa, lubo z tejże samej wyszłe przyczyny, musiały się względem siebie jątrzącymi znamienować. Bajka albowiem upowszechniała jawnie, co inni uwyłączniali i zawierali tajemnicą. Wprost przeciwne parcie gdy do starć dochodziło, w takowym ginie Bajko-twórca, pół-mityczny Ajzop. A ginie on włnaśnie tą śmiercią, którą zwykł był rabiać sobie satysfakcję tłum podniecony, bo zepchnięcie ze skały w przepaść było wyrzuceniem kogo za społeczeństwo i Tarpejska Skała nie jest bynajmniej żadnym rzymskim wyjątkowym prawem.
«Kmieć, przewożąc bóstwo, utwierdził je na grzbiecie osła (mówi Aj zop); temu gdy kadzą i kłaniają się, osieł s-pyszniał i wierzgać począł. Alić obitym zostaje on przez kmiecia, aby wyjaśnionym okazało się stanowisko Bóstwa, człowieka i zwierzęcia.»
Taka to bajka jużci że za dni, kiedy około tych zadań i wątpliwości na-miejętniły się umysły, nie zapewniała jej autorowi pogodnego wczasu i była zjadliwszą rzeczą, niż to sobie wyobrażać dziś zwykliśmy! Ona wszelako, i może nie inna, najwyraźniej dzieło i działalność Ajzopa okazuje."
-- - do zatrzymanej myśli podobno, że jeszcze miał co mówić Swobodny Powiew... lecz nadlatywał właśnie Anioł, a ten bystrzejszym jest, i oto Powiew Swobodny pośpieszył iść za grą skrzydeł anielskich.
II
A Anioł leciał ponad siołem, które z obfitej zieloności drzew różnych przeświecało wesołymi oknami domostw. Godzina była południowa - na niedo-żętych łanach, tam i sam, w cieniu niebieskim snopów spoczywali żeńce -ruchu żadnego nie było, nawet idący drogą żebrak wstrzymał się i na uboczy przyległ. Na całym obszarze widnokręgu niebios jeden tylko maleńki obłok, biały, zawisał...
Kiedy się podnosił Anioł kręgiem... kręgiem... brzmiała odeń pieśń naokoło:
„Wy! pokwapcie się, lekkie, składne, jasne motyle, i wy, muszki drobne, złote jak iskry. Wy, ptaszki wesołe, i wy, zwinne polne i leśne zwierzątka... Wszystek ten drobny świat, który jakoby zabawkami dla kogoś doskonalszego jest nastręczonym, niech się on kwapi dziś, gdyż oto dni temu nieco najpiękniejsze ze stworzeń, człowiek przyszedł na świat!
On Chrzest przyjmie dziś - a teraz śpi, w białe pieluszki owinięty i pogrążony w półcieniu safirowym jedwabnych kotar - bardzo piękny - nie udawa-jący nic, szczery i zewsząd wdzięczny. Tam w oknie tym, rozigranymi jak bluszcz białymi różami oplecionym, nowo narodzony mieszka...
A kto by powątpiewał, że najpiękniejszym ze stworzeń jest człek-niemowlę, ten niechaj je ogląda w domu Ojca naszego - w kościele... Cóż wdzięczniejszego jest, w każdym ruchu i w oglądaniu się na wsze strony szukając Wszędy--obecnego, jako jest niemowlę czyniące nabożeństwo swej niewinności?... One nie idzie za tłumem ani do świecących blasków kapłańskiego ubrania
wyciąga rączek-ani do zapalonych świec-bynajmniej. Pełni swoją modlitwę, jaka mu jest tchnięta, i zaiste że pogłaskanym bywa niewidzialną Boga prawicą.
Dlatego to ja wam podaję z uweseleniem, że jeden więcej błogosławiony, jeden więcej piękny narodził się..."
Tak gdy swoją pieśń skończył Anioł, nastąpiła na bardzo mało chwila głębokiego uciszenia, po czym jak jednej struny złotej wygłos zabrzmiały słowa drobnych złotych muszek i owadków tęczowych, i motyli w pyły świetne owianych.
„Piękny - piękny - piękny! jest człowiek-dziecię, i niebawem podziwiać go będziemy hasającego po łąkach - rumianego jak zorza - po pas w kwiatach, z rozwianymi złotymi włosy. Gdzie on ręką skinie, w której nieść będzie zdradną mgłę gazy, podchwyci motyle zbyt ufnie ssące kwiaty, podchwyci muszki złote, szklannoskrzydłe i tęczowe owadki... A potem, z uśmiechem powodzenia, poprzewierca im szpilkami karki i tak cały kapelusz i pudełka swoje przebitymi i przybitymi ustroi. One okręcać się będą na kruszcowych palach i wspinać na wyprężane nogi z jękiem, którego nie dosłyszy tłuste ucho człowieka, gdy on wtedy po łowach, rzuciwszy się, jak był, na posłanie, głęboko będzie spał, w pięknym odniechceniu tym nadobniejszy...
I przyjdzie matka, pojrzy, zachwyci się - miękkim palcem odgarnie jemu włosy z powiek - chustką wonną obetrze mu czoło. Profesor przebudzonego wychwalać będzie, iż wdzięcznych tyle trudów poniósł--ale on się nic z tego, ani się nikt z tego nic nie nauczy!... Tylko człowiek-pacholę rozpocznie próbować przyszłego rzemiosła swego, to jest, ażeby wszystko podstępem ująć, zamordować, obedrzeć i dla samego siebie z-użytecznić!"
„To jedno, od rana do nocy, co dzień, względem całego stworzenia poczynał on przez wszystkie wieki!..." -takdo-brzmia-ło echo słowom maleńkich muszek, tęczowych robaczków i motyli.
„Atoli on jest piękny i piękna matka jego, i siostra starsza... - szczebiotać poczną ptaszki wiewne, miłe i swobodne - lecz chrońcie skrzydeł waszych, w których może błyszczeć parę piór - bo pojmają was podstępnym opęta
niem sieci i odrąbią skrzydełka wasze, ażeby w szkielecie wyschłym uczepić je dodatnio na kapeluszach i na włosach. Kobiety od nas wszystkich ptaszków są piękniejszymi, lecz nie nauczono je rozwijać piękności ich własnej, tylko odzierać cudzą i brać na siebie!... Strzeżcież się więc..."
Upomnienie takie o baczność na człowieka czyny słysząc na drzewie, wiewiórka, cała w złotym słońca promieniu złota, ześliznęła się nieco niżej i pokornie swą rozpoczęła prozę:
„Powiadają, że umiałybyśmy bawić i rozweselać ludzi, będąc jakoby wcieloną gajów krotochwilą i igraszką, bo nikt tak drzew nie łączy z drzewy, jak skok jeden nasz zwykły, niewysilony... lecz człowiek uprzejmiej patrzy na zwinność i igraszkę, niźli ocenia pracę i trud. Wystrzegajcie się jego, jakkolwiek jest piękny i wyniosły!... Gdy my albowiem pracą znojną uzbieramy sobie na zimę jadła i we wypróchriiałym drzewie orzech zebrawszy do orzecha, otulimy je mchem najstaranniej -zaraz bystry i piękny przewie się o tym, zabierze wszystko, on, któremu to jest igraszką jadła i ani mu jest koniecznym takie jedzenie... i jeszcze z bratem swoim własnym pokłóci się albo się i pobije o orzech jeden, i dwóch więcej swojej siostrze nie da!... Ale on wprawić się musi sercem w rzemiosło zdziercy, okratnika i syna okrutników po wszystkie czasy."
„Jadło stracić wszystkie na zimę jest wielką rzeczą... - tęskno i słodko do-śpiewa ukryty w cieniu mały ptaszek - lecz nam przemyślny człek, bywało, igłą wykala oczy, ażebyśmy, w ciemnościach będąc pogrążone, śpiewały bujniej..."
„Widziałam go przez matkę kąpanego i wiem, jak jest urodziwym - zadzwoni ze szklannych fal strumienia jasna rybka. - Czoło ma zawsze podniesione, tak że ogromny nasz wieloryb przy liniach czoła tego dziecka jest poziomym i płaskim. Zaiste, mądry przeto, bo on z przezroczystego włosa nici uda nić wody bieżącej i nastroi jej hak żelazny, i robaczka albo robaczka pozór utwierdzi na haku, aby mimo idąca głodna ryba, połykając podstępną śmierć, ginęła."
Wtedy nad strumienia brzegiem przeżuwający złotą trawę śliczny ciołek, podobny do Apisa poszukiwanego, gładki i połyskliwy, zawoła:
„Zawsze ofiarny stryj wół, który pracuje na ludzi, upomina, że nawet skoro wyciągnie do ciebie człowiek białą swoją rękę, ażeby cię pogłaskał, nie do
wierzaj! bo on uczy się szukać palcami swymi, ile mięsa narosło, ile tłustości ? On rozwiesi w jatkach białe i tuczne trupy i bawić się będzie wyrzezywaniem we wzory skóry i mięsa, i umai je liśćmi zielonymi. Tamtędy potem pędzić będzie na rzeź sprzedane i z obłędem patrzące bydło. Albowiem jego całą rzeczą jest i było, po wszystkie czasy, od rana do nocy tym się zaprzątać jednym, ażeby wszystko podstępem ująć, zamordować, złupić, i zjeść, i zjeść... i co tylko można, odarłszy, na siebie wdziać, a wszystko sobie przysądzić. Syn, wnuk i prawnuk katów nic innego nie poczuł względem stworzenia!4
On to sędziwego wołu, gdy już dlań dość żwawo w polu płużyć nie może, utuczy obmyślnie i zabije - skórę użyć pośpieszy na uchronienie obuwiem stopy swojej od szwanku - mięso zje - kości porznie dla urobienia z onych fraszek do gry zabawnej po uczcie - a z rogu jednego pić będzie złoty miód i w drugi róg zatrąbi! I niemożnym stanie się, ażeby cień śladu pozostał, że tu wół istniał..."
„Nie inną niesie zagładę rodowi owiec!... - jęknął nareszcie i baranek, biały, miękki i czysty jak obłok. - Lubo owca sama porzuca i dawa z ochotą wełny swoje i mleka, lubo dzielić się lubi wszystkim, co ma! - ale on już od dziecka w strony podstępu, wyzysku i pozerstwa wystosował twardość serca swojego i do ostatniej chrząstki policzy wszystko we zwierzęciu. Wytoczy zeń wnętrzności, wyrobi je i sprzędzie w struny muzyckie, ażeby na nich wygrywać piękne i głębokie akordy - pono na chwałę Boga!..."
Zasmucił się Anioł, ale przemilkł i zatoczył kręgiem, kręgiem, nad poziomem - i oparłszy skroń na obłoku wstrzymał się...
A że mówienie zwierząt bardziej muzyckie jest niż słowne, przeto z poruszonych wiewów i z rzuconych w powietrze wybrzmień potęgował się lament pieśni, który wołał jeszcze i szedł daleko, jak fala idzie morska ku niewidzialnym brzegom...
Aż oto żebrak, co opodal w łachmanach przyległ był u drogi, porwał się
niby ze snu, który mu ciężył jeszcze na powiekach, i gałganami swymi zatrząsł jak topól sucha w czasie burzy, wołając:
„Atoli człowiek ów, od wysoko latającego ptaka do ostatniego małego grzybka pod piaskiem zjadając wszystko i stół sobie obiadny ze świata całego uczyniwszy, nigdy jednak i jeszcze wszystkich ludzi-bra-ci nie nakarmił!..."
Rzekłszy zaś to, dobywał z torby zeschłych odłamów chleba czarnego i, maczając je w kałuży przydrożnej, próbował podjeść.
Wtedy Anioł w niebiosach wionął pióry około oczu swoich, i myśliłbym, że łzę uronił, bo jako przez szyby przezrocze bieży nierówno kropla rzucona rosą na okno i tęczuje się, tak przez obłok przewiewała błędnie drobna jasność do perełki podobna... Zasmuconym on był i okrążył raz jeszcze nad domostwy bielejącymi w zielem drzew, i poleciał...
Tymczasem jednakże pieśń lamentu raz rzuconymi w powietrze, wybrzmie-niami rozlegała się tętniącą, długą falą, pomagana klonem to trzcin nadwodnych, to stepowego bujnego kwiecia, szła i szła, różniebrzmienna, różnie podejmowana, cichnąca, silniejsza, lecz taż sama.
I dobiegła ona do puszcz, gdzie leżał żubr z monumentalną powagą żujący ziele. Ten indyjski wół, z głową ciężką dużym wiedzeniem rzeczy dawnych, przerodził się był nieco od dni, w których, spod Himalaja przyszedłszy z Litwinem, zamieszkał głębokie mateczniki, co dnia dostępniejsze, atoli pozostał najpoważniejszym z żywych pomnikiem dni pierwszych Europy.
Jego to brwi i ucha gdy dobiegła fala lamentu przez drżenie roślin bujnych, począł w te słowa:
„Człowieka jeszcze do-miarkowanego nie zna stworzenie: energia jego sama się z siebie w nim raduje i dowcip sam w sobie szaleje z potęgi własnej. Może on jeszcze nigdy "nie jadł - może on dopiero pokąsał wszystko i wyssał? Dlatego to i nie nakarmią swoich wszystkich!... Jeżeli rozpustuje w pozerstwie i łupieniu zwierząt, to iż onych także zapomniał albo nie zna wśród opatrznych praw ich ojczyzny. Bydło jego są to dzieci i wnuki jeńców, drzewa są niedorąbane wióry! Ale on dopędzi kresu tej chuci, gdy spotka
się pierś w pierś z pomnikiem ojczyzny opatrznej tworów na tej ziemi -gdy się spotka z Lasem-Dziewicą!
On, dziecię potrzeb, nędzy i szaleństwa, nagie, bezchronne, głodne -syn zakopciałych i zatęchłych miast, jałowej lub wycieńczonej gleby i karłowatych drzew... On, przepisujący tą właśnie nędzą swoją prawa bytom!... I jakże nie ma być lamentu stworzeń?..."
A to gdy tchnął żubr Powiewowi, co szedł falą w puszczę przez drżenia roślin, zachodziło już dobrze słońce - i zaszło, i była noc.
[III]
- - Kręgiem, kręgiem gdy poleciał był Anioł, mknęły potem równo i prosto skrzydła jego jak długi promień. Przy księżyca i przy wielkich gwiazd blasku przeleciał on szerokie i spokojne jak niebo morze. Jutrznia bieleć kiedy niekiedy poczynała śród safirowego mroku i wyjaśniały się opodal długie skaliste brzegi, gdy Anioł jeszcze zdawał się podwoić lotu pęd, tak że jeślibyśmy się na anielski sposób wyrażali, musiał on mieć „pilny-bez--interes".
Lecz skoro opałowe dopiero, ale już szerokie obłyski zorzy wyświeciły krajobraz, dawały się widzieć i rozeznawać podnóża Libanu w ojczyźnie tajemniczych rzeczy Bożych.
Było cicho w naturze, i tym ciszej, że na sposób i nastrój moralnego w duszy uciszenia...
Kaplica była, sama z pustelni się robiąca, a ta z groty w skale wyciosanej mocą natury, sztuki i codziennego użytku. Przed ołtarzem zajęty był rozpoczętym nabożeństwem pustelnik jeden, gdy drugi służył mu w obrzędzie. Zresztą - ława prosta i księga na niej zamknięta i nic więcej.
Anioł z-stąpił na próg stojącej otworem kaplicy, bo drzwi nie było wcale, i wkłoniwszy się w ciąg modlitwy, widać było, że dopiero odpoczywał. Radowały się wyraźnie oczy jego widokiem aby dwóch ludzi, na których żywocie, mieniu i obyczaju nie było żadnej skazy naznaczonej gwałtem lub krzywdą jakąkolwiek bliźniego, ludzkości i stworzenia!... To ku temu więc leciał tak
skoro z tak daleka... To ku temu wiec taką trzeba było zadawać sobie podróż oddaloną i poszukiwanie przedsiębrać tak usilne!
Kapłan się obrócił od ołtarza i rzekł: „Orate, fratres..."
Nikogo prócz Anioła tam nie było, tylko dwa lwy przeszły powoli mimo progu i otarłszy się biodrami o kamienne odrzwia przy wnijściu, tymże samym powolnym krokiem oddaliły się w stronę cedrów czerniejących ponad parowami.
Tymczasem szło dalej nabożeństwo z bezwzględną starannością i ze spokojem, a gdy już ku końcowi tak odprawianej Mszy się miało, poniósł Anioł rękę ku księdze i, wedle chaldejskiego obyczaju, skrzydłem na traf otworzywszy karty, zatrzymały się pióra jego i położyły śród tych wierszy:
„I postawię z nimi przymierze dnia onego: ze zwierzem polnym i z ptas-twem powietrznym, i z płazem ziemskim, a łuk i miecz, i wojnę wygładzę z ziemie i dam im spać bezpiecznie" (Ozee, II 18).
ODSYŁACZE
1Najstarszym w tej mierze pomnikiem jest przypowieść (nie bajka) arcydzielnie piękna, wydumana śród drzew na górze Garizim przez Jotbama (przechowana nam w Księgach Sędziów, IX 8), a która opiewa, iż drzewa poszukujące sobie monarchy, spotykając odmowę u drzew owocowych, kończą na wyborze cierniu jałowego.
Podobną tejże przypowieścią jest owa o żołądku i członkach ciała odeń zależących, którą senat rzymski posyła zbuntowanej i cofniętej plebie za Rzyrn, na Monte--Sacro.
Jedna wszakże i druga są raczej wyilustrowaniem postaciowym uprzystępniającym ludowi treść oderwaną, i są przeto sposobem wyrażenia się. Należałoby one właściwiej po-liczać do dwu-stopniowych mówień sybilijskich, z których potem powstaje dystych -z którego, potem i potem, przy zdegradowaniu tradycji, przy zatraceniu pojęć o obrzędo-wym-taricu i przy trywialności humoru, powstaje używany do dziś krakowiak: rytm dwustopniowej natury, wierszem jednym określający, jaki udział bierze stworzenie w wyrobie myśli, drugim, jaką jest myśl sama.
Mówienia dwu-stopniowe sybilijskie i powiedzenia auguralne nie z innego bywają źródła. Kiedy się wyroczniło np.:
Kruków czaty tam i sam przelatują nad równym polem,
Wiele trupa polegnie, nim przyjdzie sojusz... itp.
- porozumiewało się pierwej z naturą lotu kruków. Myślę, że nie ma co nadmieniać, iż dla nas, dziś, często być może związek dwóch części dystychu jakiego niejasnym, zwłaszcza że i spólcześni wyroczniom musieli się nieraz do uczytelniających je kapłanów lub mędrców stopnia wyższego i bliżej w-tajemniczonego odnosić.
2 Z pozostałości Gakie po zamkniętych epokach zawsze bytują dla utrzymania ciągu rzeczy) - z pozostałości, mówię, wnosząc, widzi się, że język-zwierząt jest mono-syla-bowy, muzykalny i eksklamacyjny. Do wyższej i szerszej gramatycznej formacji nie dochodząc, dawa on sylabę i jej potęgowanie, np. ham! ham-ham! - gda! gda -gda! - itp. Podobno jednak w improwizacjach słowika dają się dostrzegać i formacje uczeńsze. Natomiast muzykalność obejma całą gramatyczną stronę i rozwój jej. Kura, ostrzegając o niebezpieczeństwie, używa nastroju i tonu nie tylko dla samych oddalonych kurcząt zrozumialnego; podobnież innym wygłosem zwiastuje ona pomyślne karmu znalezienie. To, że my niekoniecznie jesteśmy w stanie przepisać monosylabijne mówienia jakiego zwierzęcia lub ptaka, nic wcale przeciw istnieniu języka onych nie dowodzi, bo my podobnież i z wielu języków wyspiarskich nie możemy abecadłem naszym przepisać wybrzmień, dla określenia których zbywa nam liter.
Ze swojej strony język ludzki w epoce pierwszej nie znajdował się na tej stopie formalnego z-kościelenia, na jakiej go dziś się ogląda. Nie, ażeby on od jakowego pisku albo krzyku stopniowo rósł (co jest grubiańskim-barbarzyństwem, żadnego troszkę obuczo-nego umysłu niegodnym), ale że ten to język ludzki występował wtedy pogłównie w swojej doskonałości lirycznej i glosolalijnej.
3 Zoo-latria żadnego uczucia w człowieku względem zwierząt nie rozwinęła i nie rozszerzyła. Ubóstwienie tego lub owego tworu nie stanowiło o całości i naturze stosunku stworzeń. Człowiek i tam siebie poszukiwał. Bażant-złocisty chiński jest podobnym do młodego Chińczyka ubranego w przepych jedwabiu i złota; Ibis-religiosa - do starego kapłana egipskiego; nawet konsekracyjny rzymski-orzeł podobny jest profilem, zwrotem głowy i spojrzeniem do wszystkich głów konsularnych rzymskich.
4 Dusza Egipcjanina, przed sądem bogów spowiadając się, mówi: „Nie odrywałem ssącego zwierzęcia od matki-nie płoszyłem gazeli z legowiska" (w Księdze Umarłych).
My wszelako, pod czasy obecne, nawet i względem pogardliwie nazywanej „świni!" moglibyśmy mieć historyczne względy. Ludożerstwo albowiem (antropofagia), jakkolwiek powstałe z zaciekłości wojennej, gdy jednakże weszło potem w interes strawy, radykalnie dopiero bywa usuniętym przez wprowadzenie hodownictwa świń w te zakąty, gdzie - różnorodnego i dość posilnego jadła że często zbywa - dłużej się potworna tradycja praktykuje. I świnia przeto wielkiej cywilizacyjnej sprawie usługiwa!
STYGMAT
NOWELA
I
Podobno, że z zadań czynności człowieka najniewinniejszym i najpiękniejszym, a pewno, że najciekawszym w znaczeniu swoim, jest zadanie te: żeby pójść zobaczyć się z kim - lub od-zobaczyć się - zrobić wizytę. Kapłaństwo w tym jest człowieczeństwu przyrodzone i jest potoczny obrządek ceremoniału w naturze życia leżący.
Idzie się bez żadnego innego interesu, mówi się to, co i tak jest samo przez się powiedziane pomiędzy osobami w chwili danej - odbiera się i zamienia potwierdzenie lub zaprzeczenie mniemań o lada czymś pierwszym lepszym bez umyślnego wyboru i interesu podniesionym, i poszukuje się sposobem tym, bezwłasnowolnie i bezwłasnowiednie, wzajemności, współ--uznania, poczucia i harmonii... Te skoro spotkało się, odwiedziny, czyli wizyta właściwa jest już przez to samo dopełnioną i przyjemną.
Mistyczniejszych, zaiste, spraw od tej sprawy, lubo najpotoczniejszej, naliczyć jest trudno w życiu człowieka!
Stąd to zapewne pochodzi, że bywają lub bywały salony bynajmniej sute, ani jaką szczególniejszą wykwintnością jaśniejące, które nie tylko w społeczeństwie, ale nawet w historii do żywotnych się działalników poli-czają. Owszem, niemały ten przymiot częściej właściwym bywał salonikom zwyczajnym niźli świetnym i obmyślonym ku temu.
Generałowej wdowy *** salonik bardzo się do określonego wyżej przybliżał. Rządził w nim pewien rodzaj złotej-anarchii, zupełnie zaufanej w swoje trwanie i we wystarczalność swych rękojmi.
Kto się tam anonsować chciał, anonsował się - kto zaś jak do pokrewnej a poważnej osoby wchodził, ten wchodził sposobem swoim; kto znajdował się nagle na wieczorze, bo obiadował był tamże, i potem jakoś tak magicznie, tak prędko godziny ubiegły, że on się znalazł nagle przy świetle lamp -ten znaj do wał się...
Że godzi się mieć także i wyłączny dzień wieczornej recepcji w tygodniu, więc ten dzień był, lecz nominalnie. Omyliłby się bardzo jednakże, kto by taką samoistną harmonię za brak staranności jakiejkolwiek bądź poczytywał; była to, owszem, negligentia-diligens - zadanie, kto wie, czyli nie najznamienitsze tak w sztuce życia, jako i w życiu sztuki!
Słowem - że gdybym takowego to, a prawie codziennego wieczora skreślić miał istny cało-wzór, porównałbym go do niewielkiej, lecz odegranej wytwornie symfonii.
Ta rozpoczynać się zwykła była tonem bezwybitnym, swobodnym i potoczny zaledwo mającym wydźwięk - niedostrzegalnie on się jednak to niecierpliwił, to podnosił, gdy od czasu do czasu wlatującymi nagle i nisko, bystro i okrężnie, nowinami, do krążenia jaskółek podobnymi, bywał z lekka trącany... Kiedy niekiedy, tam i owdzie, uśmiechów wariant i sam nareszcie wyraźny śmiech nadłamywać się zdawał całość toku, alić natychmiast głębokie i szerokie serio powstawało i pogodną płynęło rzeką akordów...
Rozmowa, tak się sama prowadząc, bo nie przewodził nikt jej, czyniła, że pod godzinę pełni wieczoru i wszystkich, i wszystko - jeden zdawał się ożywiać temperament. Myśliłbym nawet, że wiek jeden, i że, jak niektóra dawna legenda chrześcijańska podaje, wszyscy tam mężczyźni miewali nagle około lat 33, a o lat dziesięć mniej wszystkie damy, bo podobno, iż w zmartwychwstaniu tak być ma!...
O jednej z chwil takowych późnego już wieczora wydawało mi się, że prąd ten dziwny istotnie wszystko wkoło objął.
Patrząc zaś na kwiaty, które do połowy okien wielkich gęsto wznosiły się, podejrzewałem służącego o niezgrabność - podejrzewałem go, że wygibnął był tacę, że aromu herbaty i rumu udzieliłmo się nagle zasypiającym już roślinom, słowem - że nie bez przyczyny jaskrawszymi one patrzą oczyma!...
Róży jednej nie podejrzewałem o zapomnienie się tak gminne, lecz płomienisty granat mógł nie być trzeźwym, a pąsowe i wielkie usta geranium lśniły się wyraźnie jak podpiłe.
W taki to jednak wieczór, w taką chwilę (o! natrętne spomnienie!), Generałowa zawezwała mię palcem z dala do fotelu swojego i prosiła, ażebym do salonu jej zbliżył i prezentował jej skrzypka wielce słynąć zaczynającego, a który u wód koncerta dawał.
To zaś że u wód miejsce miało, przepornniałem był na wstępie wypowiedzieć.
Matrona salonu, jak bywa ich wieku obyczajem, miewała przy sobie dostojne młode osoby: to córki krewnych swoich, to rodów jej blisko zażyłych. Taką znalazła się na teraz Róża P. (Pomian), bujna ukraińska piękność - dla umiejętnie patrzących, lub: „panna przystojna", „panna niczego"... - dla zapatrujących się na rzeczy sposobem zwykłym.
Generałowa jednakże, lubo sama miała tak krótki wzrok, jak wielkie oczy, co nadawało jej dziwne spojrzenie, jakoby obejmujące naraz wszystko i przy-zierające się z trudnością, znała wybornie piękność Róży - zarzucała jej tylko, zdaje mi się, iż mówiła głosem zbyt donośnym, lubo żadnego w sobie deklamatorstwa nie mającym, i czego ja nigdy nie postrzegłbym był, gdyby nie mówienia ludzi i gdyby nie ta skłonność do robienia zarzutów, bez której nie może istnieć realizm! Owszem, bardziej do upomnienia zdawała mi się bywać poprawa i przemiana głosu na mniej wybitny niźli upominanie, które ją nie zawsze najzręczniej powodowało...
Róży P. piękność potrzebowała trafnie obranego dystansu, z powodu iż posągowo-całą była. Kibici wgiętość i cała jej linia, o której kobiety Południa i większej części Wschodu wyobrażenia nie mają, łączyła się w całość z podawaną udatnie pełnią szyi, przez wielkie ciążenie ciemnych i bujnych włosów naginanej... Oczy, spokojne i głębokie, do zaczarowanych jezior podobne - gest ramienia arcyszlachetny - i coś z zamyślonego łabędzia we wszystkości poruszeń. Toteż większość obywateli krajowych zwykła była mówić o niej: „Panna!... nie ma co mówić" - Polacy albowiem używają powiedzenia „nie ma co mówić" wtedy, gdy jest bardzo wiele do mówienia -podobno nawet, iż gdzieniegdzie używa się zarówno i wyrażenia „nie ma co robić!..."
Jako bardzo niepoprawny romansista, nie nadmieniłem już po dwakroć, że to działo się u wód; lecz że nic jeszcze nie działo się, więc nie jestem nazbyt opóźnionym. U wód - nie oznacza ściśle jakich jednych, lecz u całej ich geologicznej grupy, przerozmaicanej to ciekawymi ruinami godnymi wycieczek, to miejscami, skąd się urocze widoki rozesłaniają. Zaś kto by nie wierzył we feeryczne okolice i sprawy, zaś komu by wydawało się, że nie ma twórczego nic oprócz sensu realnego inżynierii i administracji -ten niech uważnie spojrzy na wesołe i dostatnie miasteczko między odludnymi skały wokoło jednej szklanki wody i dla niej zbudowane i rozwijające się.
Ta niteczka zdrojowej wody - cienka i przebłyskująca od szczytu skały przez cały stromy bok jej, niknący w przepaści - która się gdzieś potem w podziemiach przerabia w zbawienny napój i opodal starej kaplicy wytrys-kuje - oto miasta i okolicy geneza i municipium! Wynalazł ją był temu lat kilkaset myśliwy sokół hrabiny średniowiecznej zabłąkanej na łowach - uświęcili ją potem mnichy, których pierwotnego mieszkania resztki widzisz w dolnych murach kaplicy - i oto dziś u zenitów skał liże ją sarna, rozpryskując krople stopą ochoczą. Niżej, daleko niżej, rozbija ją w mgłę srebrną jakiś tuman, który cale smugi fiołków przez to ożywia; aż nareszcie u dołu wyciągają ku niej ręce ze szklankami świetnymi dostojni z krajów różnych goście. I monarchowie niekiedy tu przybywają nie utajonym ukradkiem, a zawiązywały się, bywało, i zawiązują kongresy przedgłośne, miewające na wagach swoich losy ludów!
Lecz na samej krajobrazowej piękności tylko takiego tła uroczego gdy zatrzymujesz oko, skoro ci nic już nie brak... brak ci serca!...
Sama przez się myśl nalatuje, szepcąc, iż tu jeszcze należą się postacie istot dwóch głęboko się wzajemnie pojmujących - tak przecież mogło było być!... tak zapewne gdzieś jest w szmaragdowej ocieni tych małych ustroń-, nych domków, albo tak koniecznie być musi dziś wieczór jeszcze, lub jutro rano... bowiem harmonii pełność domaga się, żeby tak było!
Cóż za dyplomatycznie psychologiczną miałem ja w tych czasach trudność, ażeby Generałowej życzeń i polecenia dopełnić co do oczekiwanej prezentacji wirtuoza. Powodowało trudność głównie to, iż nie z jedną, ale z osobistościami dwoma, jedną składającymi, trzeba było mieć do czynienia.
Oskar*** nie gdy na scenę wchodził, ani gdy grać poczynał, ale dopiero gdy już pełno grał, był istotnym sobą, i podobno, że wtedy tylko to był on. On, do którego sam dochodził, nie zaś ów, którego zdawał się raczej unikać, lub którego przez same tylko toż-samości uczucie znosił.
Ten wtóry był to młody wdowiec w kapeluszu białym, na oczy nieco nasuniętym i do pół żałobą otoczonym, spod którego bujny czarny włos, wydobywając się z wiatrem, sam się trefił. Spotykałeś go tam i owdzie, nie wiedząc, kiedy wszedł lub jak wszedł? - miał albowiem iście i obyczaj człowieka, nie powiem: bardzo ostrożnego, lecz i bardzo, i uprzedzająco delikatnego. Częstotliwie zdawało się, iż nie na słowa doń mówione, lecz najprzód na ich najostateczniejsze konsekwencje odpowiadał. Rzekłbym, że nie rozmawiał, ale że zapobiegał zdaniom i uczuciom, a co niekiedy w nadmiarze swoim przybierało naturę podejrzliwości.
Dopiero uważnie przeczytana raz biografia tego artysty rzuciła mi światło na tę dwójce istoty w jednym człowieku, co jeżeli policzamy do wyjątków, to bardzo się do tego przyczyniają: tępość naszych narzędzi obserwacyjnych i lenistwo do obejrzenia się staranniejszego.
Gdy zaś wirtuoz, po pewnej chwili grania, stawał już w sobie samym, zupełnie innym był. Coś olimpijskiego prostowało nagle finie całej jego postaci - głowa się podnosiła hardo - włosów wicher nawiewał się na czoło i ustępował tylko silnemu w takt stąpieniu. Ręka wyprzedzała wszystko i palcami zdała się garnąć pierwej tony, nim podchwycić je można było smykiem, w*powietrze rzucając zadyszane...
Czyliż więc można było rozważniej uczynić, jak nie prezentować osobistości takowej w salonie, lecz w loży teatru? Alić, tak postąpiwszy roztropnie, czy mogłem był przewidzieć, że zajdzie to właśnie wtedy, gdy publiczność upodobała sobie była rzucać artyście kwiaty?... Lub czy jasno-widzieć kto mógł, że Róża P. mieć będzie różę w zbyt bujnych włosach swoich, które nie znoszą upiększeń?... że róża ta upadnie? - po ramieniu jej się stoczywszy - i że ode mnie bliżej stojący, bo prezentowany właśnie skrzypek uważać pośpieszy kwiat ów za sobie przynależny, jak onego wieczora wszystkie upadłe kwiaty? Że więc w sposób doraźny i piorunny (jak to niekiedy wydarza się) zajdzie z tego między Oskarem a Różą, nie powiem:
sprzeczka, lecz jedne z tych nieporozumień, w których im mniej idzie o rzecz, tym są ważniejszymi!...
Nie o samą albowiem różę szło tym dwóm osobom: musiało być i coś innego pomiędzy nimi jeszcze pierwej, kiedy się ani widzieli byli, ani znali... Jeżeli wszelako tak się dziwnie wyrazić można w treści żadnej pretensji nie mającej do ścisłości i jasności scjentyficznej. Ledwo albowiem nieporozumienie o różę doszło do zobopólnej pogody, jużci o mało co fiołek nie zagaił czegoś podobnego, to zaś gdy koiło się, kwiat płomienisty granatu wyraźnie podniósł nową sprzeczkę, i zdarzało się nawet w okolicznych wycieczkach, że gwoździki dzikie, że bławatek, że blade i poziome powoje polne i malenieczkie bezimienne (dla profanów) roślinki stawały się powodem lub bodźcem kontrowersji...
Motyl jedynie, i to biały, zwykły motyl, wszędzie się tułający, przelatując w oknie nad warkoczem Róży i Oskara skronią, wiedzieć mógłby był bliższe przyczyny i odgadywać cele sprawy tak mało wyjaśnionej.
Ja nie wiem, ani wiedzieć o tym będę się starał, czyli podobieństwem jest, ażeby z nas który mógł być dla kobiety powiernikiem? - lecz że zakochanego mężczyzny powiernikiem bywa się, i zmuszonym się zdarza bywać, to wiem... ach! przez bardzo wiele nocy niedospanych niezasłużenie i bezwinnie.
Parę razy w tygodniu, o godzinie późniejszej od późnych, czyli kiedy już salony opuszczano, otwierały się u mnie drzwi, wnikał Oskar mistycznym swoim krokiem, frak zrzucał i krawatę białą, klękał przy łożu moim, głowę ku kolanom moim w posłanie zatapiał, mówiąc: „...Ach!... ty jeden zrozumiesz to... nieprawdaż?..."
Utaiwszy ziewanie krańcem kołdry, wtórzyłem: „Ach!..."
- Nieprawdaż? - powtarzał Oskar. Odpowiadałem rozklejając powieki: „Prawda."
- Atoli jak zrozumiałbyś ten szczególik mały, który dziś zaszedł - bo tobie jednemu wszystko opowiedzieć muszę...
- Dziś - odpowiedziałem i zadmuchnąłem świecę, widząc, że już białe tęcze brzasku migały po ścianach.
A Oskar dalej:
Skracam opowiadanie - zegar bił właśnie trzecią z północy - skracam, bo może już być troszkę późno... Wyobraź sobie, że ów hrabia X., podróżnik (do którego nie miałem nigdy szczególnej sympatii), właśnie gdy siedziałem przy Niej - a wiesz przy kim - podniósł w rozmowie, iż tanecznice egipskie zawodzą taniec i dokonywają takowego na jednym miejscu... To zaś gdy on mówił, panna Róża podniosła się i przeszła z wolna ku oknu, gdzie niestaranny zwój firanki obejmał natrętnie gałązki jakiegoś kwiatu -poprawiła ów fałd nieharmonijny i na opuszczone wróciła miejsce... Cóż? pomyśliłbyś o tym i jak dawałoby się to zrozumiewać ? Mów! zmiłuj się... ale czy nie zasypiałeś może cokolwiek?...
- Gdzież tam cokolwiek! - rzekłem - byłbym dobrze już spał, lecz myślę... - i obwijając się zbrojnie kołdrami ku zupełnemu zaśnięciu, mówiłem - myślę, że gdyby wiedziało się... mój drogi!... jak ten niestaranny fałd firanki był zawiniętym? - gdyby?! - mówiłem i zarzucałem na głowę fałd kołdry... - ale tego zapewne nie uważywszy, każesz mi teraz zgadywać i nie zostawujesz nawet czasu na wnijście w siebie, na głębsze, ciche rozmyślenie... - a domawiając słów tych obróciłem się do ściany i zasnąłem jak kamień.
Wszelako nie tylko przy samym błędnym księżycowym blasku podobne spowiedzie miewały miejsce, o południowym albowiem realnym świetle bywa, że spotykam znów obok przemykający biały kapelusz z krepą żałobną: jużci to Oskar, z pudełkiem skrzypiec na lekcje gdzieś śpieszący.
- Ach! właśnie że o tobie myśliłem - racz oczekiwać mię wieczorem jutro... może zajść coś ważnego... mam grać u Generałowej - mam uczestniczyć w zamierzonej wycieczce w góry do Rzymskiego-Mostu... Ty mię rozumiesz!
I jeszcze głosem podziemnym dodał, zaciskając na oczy kapelusz:
- Może coś ważnego zajść!... dowidzenia!...
Lecz skoro odbiegł na wiele kroków, przeskoczył je znów nagle z powrotem i, stanąwszy przy mnie, mówił:
- Co by to znaczyć mogło, że ów hrabia X., podróżnik (do którego nie miałem nigdy sympatii), dziś u źródła rano przywitał mię ze szczególniejszą starannością? Czy nie mniemałbyś, że w tym coś leży? Na przykład...
- Może w tym być „dzień dobry", zwłaszcza jeśli słowami onegoż nie wyraził - odpowiedziałem.
Że niekoniecznie najłatwiejszymi i najprzyjemniejszymi dla mnie, niewinnego i obojętnego, bywały podobne przejścia, tego nie mam po co ukrywać. Lecz pojąć nie umiałbym, jak można nie mieć względów dla zakochanego, a na rogu ulicy dawać grosze ślepemu do kapelusza.
Innego razu, o bardzo pięknej nocy letniej i we wszystkich swoich wdziękach rozkołysanej, tak że zaiste spać byłoby grubiaństwem, mając coś tyle uroczego przed oczyma, zjawił się u mnie nagle Oskar, mniej niż zwykle cichy i niepewny.
Niósł w ręku skrzypce, a u guzika miał różowy laur, świeżo uszczknięty.
- Uważ - rzekł mi - kto do ciebie wchodzi? Czyli to kwiat lauru, prowadząc za się człowieka, jak przecież może kwiat wnosić z sobą motyla; czyli to twój przyjaciel z laurem różowym u piersi?...
- Zgaduję - odrzekłem - kto ci dał, Oskarze, te piękne liście...
- Tak! - przerwał mi on namiętnie - lecz posłuchać chciej, za co ?...
I tu, wysunąwszy naprzód rękę lewą, na wyżynie strun utwierdzoną, rozpoczął:
CZEMU?*
Próżno będziesz się przeklinał i zwodził,
I wiaro-łomił zawzięciu własnemu -
Powrócisz do niej - będziesz w progi wchodził
I drżał, że może nie zastaniesz? - czemu?...
*
Sam sobie będziesz lada słówkiem szkodził,
Niezrozumialnym prócz ciebie jednemu,
Będziesz się bez niej z nią kłócił i godził,
I wrócisz, wątpiąc, czy zastaniesz - czemu?...
* Melodia ta, określona wierszem, była użytą dla prywatnych względów mniej trafnie, lecz stąd ona jest wyjętą. (Przyp. aut.)
Szczęśliwsi przyjdą, jak na domiar złemu,
Kołem osiędą ją, chwilki nie będzie,
By westchnąć szczerze - ach! czemu i czemu?!..
Przyszli szczęśliwi? - rozparli się wszędzie?!
Wszędzie usiedli z czołem rozjaśnionem,
Dom napełnili! stali się Legionem?!...
Wszystkich przeczekasz?... to dwóch ci zostanie
A trzeci jeszcze ma w progu pytanie
I choć, pojrzawszy na zegar, się sroży,
Ty nawyknąłeś już nie ufać jemu:
Wróci i pięknie kapelusz położy,
I rękawiczki jeszcze zdejmie - czemu?
Aż przyjdzie pora, że coś więcej znaczy
Wyjść - niż zatrzymać się po obojętnemu;
Wstaniesz i pójdziesz, kamienny z rozpaczy,
I nie zatrzymasz się, idąc precz... czemu?
Lecz księżyc będzie, jak od wieków, niemy,
Żadna się z miejsca gwiazda nie poruszy -
I patrzeć będą oczyma szklistemi,
Jakby nie było w niebie żywej duszy,
Jakby nie spomniał nikt Miłosiernemu,
Że, troszkę niżej, tak wiele katuszy,
I że nikt Jego nie zapyta: czemu?
Cicho, spokojnie i uważnie złożył muzyk skrzypce i smyk otarł. A potem -dawszy mi wiadomość o zamierzonej na najbliższy ranek wycieczce do Mostu-Rzymskiego i wysłuchawszy, że udziału w tym mojego przyrzec
nie mogę dla przyczyny odwiedzin częstych u chorego kolegi - już wychodził, unosząc ze sobą skrzypce i laur, gdy nagle jeszcze powrócił...
- Ów - mówił mi półgłosem i do ucha się chyląc - ów podróżnik, hrabia X. (do którego sympatii nie miewałem), ma swoje zalety towarzyskie: w rozmowie ogólnej teraz podniósł, że w kościołach pierwotnych udzielano sobie wzajemnego pocałowania-braterskiego... Wyobraź, proszę, zaszłe stąd kontrowersje!... jedni albowiem chcą wznowienia tradycji... inni i INNE sekty się obawiają... Końca temu nie przewiduję, gdyż ta sprawa się toczy to ogólną, to uboczną rozmową... i półgłośną... Lecz już bardzo późno, a spocząć jeszcze należy - gdyż jutro od rana na koń!...
Wyszedł.
Podejrzewam sam siebie o pewny rodzaj mimowolnego z-obojętnienia względem ludzi szczęśliwych, którzy w pełną pomyślność bytu wstępują. Gerpiącego kolegę, który nie opuszczał swego mieszkania, odwiedzałem zazwyczaj o godzinach późnych, z powodu iż wcześniejsze, dzienne, sam bez pomocy mojej łatwo znajdował z kim podzielać, więc końcem końców mogłem był towarzyszyć gronu osób we wycieczce do Rzymskiego--Mostu zgotowanej. Wszakże, na co rozkład godzin przyzwala, nie zawsze już jest przez to samo gotową użytkować je wola i siła. Nastąpiło zatem bez-obmyślnie, iż sam się w ciągu dnia, dla coraz to piękniejszych widoków, zatułałem w góry, i że to właśnie było w unikanym kierunku. Lecz pożałować tego ani moje oczy potrafią, ani serce, widziałem albowiem uroczy wizerunek najpiękniejszego z okolicznych krajobrazów.
Amfiteatr szeroki ze skał fioletowej lub różowawej barwy, piętrząc się, otaczał padół, który w głębi przerzynała wesoła rzeka. Ślady drogi rzymskiej, a zapewne dla odmienionej miejsc ważności dziś zaniechanej, bieliły się jednak dość wyraźnie po obu stronach koryta skalistego. Nurty gdzieniegdzie spotykały odłam, widocznie ze szczytów skał skrążony, i w tuman się biały roztrącały o jego twardość, drobne tęcze wkoło rzucając. Co wydawać by się miało zbyt gwałtownie złamanym w liniach amfiteatru, to łagodziły grube masy drzew zielonych: było, jednym słowem, pełno i harmonijnie, jak na niebie...
A tam, gdzie klamra mostu musiała była łączyć rzymską drogę, stała jeszcze jedna arkada, w te spokojne, wielkie i obojętne strojna zaciosy i proporcje, które starożytny tylko pojmował sztukmistrz.
Nawet lunety kieszonkowej nie używając, widziałem z miejsca mego grupy podróżnych ku mostowi mające się, tam i sam zatrzymywane po-dziwieniem piękności okolicy. Wyraźnie czytać mogłem, jak mniej cierpliwi kresu dobiegli, jak z koni, osłów i mułów z-siedli, jak niektórzy na arkadę złamanego mostu pieszo wstępują -
„Musi to ostatni kres już być!... bo nie można iść dalej..." - rzekłem w sobie, gdy nagle, jak astronom, który uważnie ogląda gwiazdę-podwój-ną, zobaczyłem na arkadzie dwie postacie i od jednego rzutu oka rozeznałem biały ze żałobną krepą kapelusz męski i amarantowy indyjski szalik panny Róży...
Pełna była słoneczność - rozległy i głęboki dokoła widok, a całe sklepienie niebieskie jakimś błogosławionym wdziękiem harmonii obejmowało świat i ludzi. Coś, jakoby złote sklepienie pierwotnej jakiej bazyliki chrześcijańskiej, gdzie zacne serca i żywe zamieniały ze sobą bratni pocałunek w Bogu dobrym i aniołach Jego...
Po niewielu zaś dniach, gdy wnioskować słusznie było można, że do Mostu-Rzymskiego wycieczka nie nazbyt się w okrężne szlaki przeciągnęła, wybrałem się nareszcie do Generałowej, cokolwiek i tym pozywany, aby się nadto dla osób szczęśliwych nie stawać obojętnym.
Wszelako, właśnie gdy wychodziłem, doszło mię zawołanie do cierpiącego kolegi, a gdy w jego znowu wchodziłem progi, spadły mi na twarz wielkie dwie krople deszczu, powiał nagły wiatr, i jedna z tych gwałtownych letnich powstała burz, które są piękne i groźne. Urozmaiciło to poniekąd wieczorynek nasz we cztery oczy spędzany, ale zaleciło zarazem nie najopieszalej mieć się z odwrotem, gdyż nie ustawały silne błyskawice, nawet przy lamp świetle bardzo widoczne. Firmament zaś pełno i safirowo jednym dopiero patrzył okiem, drugie mając u szczytu skał ciężką chmurą przywarte.
Upatrzywszy przeto stosowną chwilę, jąłem do siebie wracać wśród oziębianego gradem powietrza i przy leniwo się uspakajających grzmotach. Już uciszać stanowczo zdawały się one, gdy jeszcze tam i sam uderzał
piorun, jak nie wystrzelony w czas swój ładunek, i jeszcze zabłąkana błyskawica bielmem w oczy pryskała.
Toteż i zbłądziłem nieco, lubo niewiele; zadziwiłem się jednak, ujrzawszy nagle mur starej kaplicy, wszystkim znanej.
Aż oto na razie uczułem rodzaj strwożenia, jakiego się doznawa przez bezświadome przejęcie się cudzym gestem gwałtownym.
Postać jakaś wiewna i ciemna, zdało się mnie, że krokiem uciekającym przebiegła szerz drogi przede mną i ogarnęła mię całym gestem swoim, a potem we wielkich łomach głazów znikła, wynurzyła się na chwilę z ich usłony i jednym całego ciała rzutem klękła przed kaplicy drzwiami.
To być musiało nieułudne, gdyż usłyszałem tępy stuk czoła o mur lub o brąz podwoi, jaki wydawa rzecz krucha lub delikatna, rubasznie na bok odepchnięta. Wszelako uręczyć siebie dostatecznie nie mogłem, czy istotnie kto przebiegł drogę? czyli wydawało mi się co widzieć skutkiem niezwykłego światłocieniu i działalności nerwów wśród zelektryzowanego powietrza.
Lecz skoro nagle, i ni stąd, ni zowąd, myśl mi przyszła nieusprawiedliwiona i nie upowodowana niczym, jakoby postać ta była panną Różą!!... natychmiast się spostrzegłem, że jestem pod wpływem nerwowego rozstroju ułudnego, i ze scjentyficznym uśmiechem spokojnie i trzeźwo szedłem dalej, wkrótce na właściwej drodze powrotu się znalazłszy.
Nie zadziwiło mię bynajmniej, ani tego za nietrafne poczytywałem, gdy zajęty zmianą dość przemokłej odzieży, usłyszałem nagle za sobą wnijście Oskara. Lecz skoro się ku niemu z przyjęciem gościa obróciłem, wytrzymać nie mogłem strasznego jego widoku...
Barwa blada połamanego kapelusza i barwa oblicza były jedne, widziało się tylko pas żałobnej krepy przekreślający odłam muru. Zwarte usta zacięcie i, jak dwa gwoździe, oczy nieruchome dopełniały całości, podobnej do zaniedbanego jakiego fatalnego pomnika grobowego. Trzymał on w ręku smyk i rękawiczkę, chciał mówić coś, lecz runął w głęboki fotel. A potem, z zatrzymywanym w piersiach ogromnym szlochem, wyjąknął:
- Zerwane wszystko... najnieszczęśliwszy człowiek jestem!... tylko mówić nie mogę...
I uparcie szloch zatrzymując, ocierał z czoła zimny pot, który, z jedną łzą ciężką spotkawszy się, całą twarz biegiem swoim dzielił na dwoje.
Najwłaściwszym było naglić, ażeby mówił, i to czyniłem, lecz bez rychłego skutku.
- Mów! Oskarze drogi! - rzekłem nareszcie - godzi się albowiem wspomnieć i na to, że ani świadomie cię pocieszać, ani dzielić nic świadomie z tobą nie umiejąc, skazujesz mię na ból nieużyteczny.
A to gdy rzekłem, on wstał i wyprostował się z troszkę teatralnym wysileniem, podał mi rękę i rzekł: „Przepraszam cię" — lecz niebawem, stoczył się na nowo w fotel i, znów zeń do siedzenia zwykłego powróciwszy, zakrył oczy chustką, te słowa mówiąc:
- Rozmowa o sakramentalnym-pocałunku u pierwotnych wyznawców stała się motywem licznych domówień i tajemniczych modulacji tak głosu, jak uczucia. Wznawianą ona bywała i wznawiała się sama... Siedziałem obok tej, której już nigdy nie zobaczę!... miałem od niej odebrać jedną odpowiedź (tak przynajmniej na arkadzie mostu zdało nam się, że było przyrzeczonym). I odebrałem tę odpowiedź zaiste, ale w ogólnej rozmowie, i to tak donośnym głosem, że nawet zupełny nieuk zgadłby jeszcze, o ile ona nie do mnie, obok siedzącego, ale do czwartej lub do piątej osoby z dala skierowaną była, acz słowami przeze mnie czekanymi... Wątpisz może, że miałem dosyć sił, ażeby wstać, obrócić się do hrabiego X., który widocznie był ową właśnie osobą oddaloną, i ofiarować mu krzesło moje przy pannie Róży... „aby (rzekłem) nie utrudzała głosu swego!..." Co zaszło dalej? - nie wiem dość jasno... miałem do niepokonania silną febrę... to pamiętam tylko, że oczy wszystkich były wlepione we mnie i że coś przez niepewność ruchów moich stłukłem czy wywróciłem...
Wyszedłem...
- Najnieszczęśliwszy człowieku! - zawołałem z bólem serca prawdziwym - albo się omylasz, albo omyliłeś się o całe twoje szczęście: wiedz! że ona ma głos nierówny... ona głos ma taki... to jej głos tylko... i czyliż tego, co wszystkim jest znajome, dopiero się od głębokiej rany własnej dowiadujesz ?...
Słysząc to, Oskar przybrał nagle odmienną postać i ze spokojnością szczególniejszą począł na sobie nieład odzienia poprawować - nierówność zapięć fraka, nieukład włosów... Podjął z ziemi kapelusz połamany, leżący przy krześle, i z pomocą kolana powrócił mu zwyczajną formę, a potem
ze staraniem drobiazgowym układał drobne i zniepokojone pierwej fałdy żałobnej krepy.
Uważając to, zobaczyłem zupełną i nieuleczoną rozpacz. A jakkolwiek przyszła mi myśl coś nadmienić o moim widzeniu przy kaplicy, stało się to niepodobieństwem dla względów psychologicznych.
Po chwili Oskar wziął smyk, jak się laseczkę biera, i poprawną postać przyjąwszy począł mówić nieco profesjonalnym i obrażonym tonem:
- Winien jestem odpowiedź, a ta brzmi: mogłem nigdy nie mieć talentu... to może być; zaś że ten zostałby dziś złamanym - i tu złamał smyk swój i odrzucił - to, na teraz, jest pewnym. Lecz pozostanie mi ta wiedza sztuki, w której (raczysz darować), że może od nikogo nie wyglądam pomocy i kierownictwa. Otóż, jeżeli idzie o czyj głos? o naturę równości lub nierówności jego? lub głosowi właściwe odcienia brzmień? - racz uważać w tym względzie rozmowę jako wyczerpniętą.
To zaś domawiając spojrzał na swój zegarek i rzekł:
- W tych czasach wyjadę... opuszczę miasto...
- Przepraszam cię więc jako muzyka profan... - zawołałem.
- Jak przyjaciela cię przepraszam - odpowiedział, po czym nastąpiło pomiędzy nami na parę sekund uciszenie zupełne.
A skoro z nas dwóch pozostał już tylko gość i przyjmujący u siebie gościa, poszukałem dlań stosownych do godziny lekkich napić, gdy sam, lejąc wino białe, mówiłem:
- Racz sobie, jak za właściwe uznasz, służyć... ja - wino piję.
- I ja niemniej.
I dotknęliśmy wzajemnie wrębów szklanek.
Niezadługo potem, gdy już nieco bezbarwnej rozmowy upłynęło i gdy nie najłatwiejsze pożegnanie miało miejsce, znużenie, spoczynek i ciemność ukołysały mię nareszcie. Zaś na drugi dzień, o najwcześniejszej z tych godzin porannych, jakich godzi się na odwiedziny używać, zabiegłem z ciekawością serca do Oskara, lecz zaledwo mogłem się dowiedzieć, iż o świcie wyjechał bez świadomej poszlaki jakiegokolwiek bądź adresu.
Że było jeszcze nazbyt wcześnie, ażeby w progach dam się jawić, umyśliłem przejść się powolnym krokiem ku kaplicy, ażeby od tej równie powolnym krokiem do Generałowej zaszedłszy, znaleźć się o mniej więcej stosownym czasie, licząc w tym troszkę na zażyłość i łaskawość osoby. Udałem się więc owdzie z nasuwającą się myślą, ażeby odszukać przy świetle dziennym miejsce, gdzie byłem się wstrzymał, gdy mię czarne widzenie zaskoczyło.
Dzienne światło od razu na podobne pytania nie odpowiada, one jest troszkę jak trzeźwy, pilny i zdrowy służący, którego w nieobecności pana jego o coś przechodzącego obowiązki służby zapytujesz. Mówi najprzód mnóstwo drobnych szczegółów i ani się domyśla, kiedy odpowiedział na wszystko, mniemając, iż nic nie odpowiada.
Jakoż nie tylko znalazłem miejsce, gdzie widzeniem zaskoczony byłem, ale nawet ślady moich stąpań; uważając zaś, iż grad z deszczem i grzmoty zupełnie tam glebę urobiły jako glinę rzeźbiarską, poskoczyłem ku wielkim łomom głazów, gdzie na chwilę znikła była owa postać, i zobaczyłem wyraźny ślad smukłej stopy niewieściej...
Tylko archeolog to zrozumie, ten, który widział w zbiorze starożytności trzewik atłasowy, niegdyś czarny, po Marii Antoanecie pozostały z ostatniego jej dnia fatalnego!... Tylko ów zrozumie, co to widział, jak wiele wyrażać może odwzór niemy gestu człowieka! Wycisk stopy na piasku przypomniał mi tragiczny ów trzewik królowej - trzewik, którym nieuważnie nastąpiwszy na nogę kata, rzekła była owe pamiętne:
- Excusez, Monsieur ! je ne l'ai pas fait exprès - -
I oto nic już nie miałem do zapytywania, wszystko wyraźnie widząc.
Jużci że po scenie Oskara wybiegła Róża ukoić się... Ci dwoje nieszczęśni wzajemnie sobie rozdarli serce, równie namiętnie się kochając. Nieporozumienie najniewinniej graniczące ze zbrodnią!... coś strasznego...
Zegar u szczytu kaplicy, począwszy bić godziny, wyrwał mię z głębokiego i bolesnego zamyślenia, uświadomiając zarazem, że nie tylko powolnym krokiem nie mam iść, lecz że nawet pośpieszyć się godzi. Znalazłem się więc dosyć skoro u kraty małego parku, przedwstępnego względem willi Generałowej. Krata otwartą była, lecz przy ramie jej na ławce ogroiowej stał rzemieślnik, zapewne poprawiając albo zdejmując dzwonek, które to
zajęcie nadzorowała znana mi ochmistrzyni Generałowej, osoba bardzo podeszłego wieku, lubo dziwnie ruchawa i przytomna.
- Pan już wie... Generałowa pisała do pana... - rzekła cokolwiek stłumionym głosem zacna kobieta.
- Wyszedłem bardzo wcześnie z domu... - począłem mówić, lecz nagle spostrzegłszy się, dodałem: „Wiem" - i dołączyłem bez wymienienia osoby: „Jakże jest zdrowie u państwa?..."
- Panna Róża usnęła, dzięki Bogu; staramy się wszelkiemu hałasowi zapobiec i zdejmujemy oto dzwonek. Pani Generałowa zapewne natyclirniast pana przyjmie...
Idąc nie najprędzej z tą podeszłą osobą, rzekłem:
- Zdanie lekarza czy pomyślne ?-
- Drogi panie! żeby to oni coś wiedzieli!... „Przeziębienie" - i koniec.
Panna Róża modliła się za długo we wilgotnej kaplicy w czasie gradu i burzy... ale to każdy z nas wie i bez doktorów!... Mój drogi panie! niech ja nic już nie słyszę nigdy o przeziębieniu... Miałam córkę jak anioła śliczną... szlocham i dziś, gdy wspomnę: tańczyła jednego razu zbyt gorąco -potem usiadła na progu jak małe dziecię - tylko szklankę zimnej wody wychyliła, i oto, mój drogi panie, dziś jeszcze widzisz, że płaczę - - Ale zawsze w Bogu nadzieję mieć potrzeba...
Byłem właśnie na progu ubocznego i małego salonu Generałowej, która z dala pokazała mi palcem, ażebym usiadł przy niej dla tym cichszej rozmowy.
Jedna, nieokreślona na zegarze, chwila przeszła w milczeniu...
- Zapewne, panie, widziałeś pana Oskara? - rzekła wreszcie matrona-a z tym, co ci napisałam, wszystko już wiesz. Na teraz mamy dobrą nadzieję we śnie... zasnęła bez gorączkowych mówień... zupełnie przytomnie i spokojnie. Atoli potem, myślę, sądzę, że pozostanie tylko nadzieja w zmianie miejsca i w upływie czasu... Nie wierzę, kochany panie! i chciej na to mi odpowiedzieć: nie wierzę, ażeby się udawało polubownie na powrót u-po-gadzać rozerwy zaszłe przy uczuciu tego stopnia i tej natury. Z widzenia się z panem O. i z tego, o czym ci ja świadczę, dwustronnie być mogąc oświeconym, racz odpowiedzieć!
- Niestety! - rzekłem - tylko potwierdzić mogę jej mniemanie, poli
czając w to nawet te objaśnienia psychologiczne, które mogłem powziąć z ostatniego widzenia się z panem Oskarem...
Po chwili zaś dodałem:
- Miłość taka, co by ona była?... tego nie wiemy jasno. Zdawałoby się jednak, że to jest tylko wielka Czystość - może nieco anielskiego świata!... Od chwili albowiem, w której o cośkolwiek możemy nasz ideał podejrzewać, już rozerwał się z nim stosunek. Omyłek w tej sferze nie bywa wcale, są tylko zdrady!...
Matrona rękę mą uścisnęła, co i ja oddałem z rozrzewnieniem, a potem milczeliśmy...
- Jakby to jednak było łatwo, jak bardzo łatwo, postawiwszy jedynie wszystko na swoim miejscu, uwidomić przypadkowe złudzenie błędu!... -mówiła z głębokim westchnieniem Generałowa - gdyby się wszelako do czynienia miało z uczuciem stopnia innego i natury innej... Wiedz, proszę, ten szczegół z życia Róży, który oświeca wszystko: ojciec jej służył przy mężu moim - był to waleczny oficer artylerii, który od huku armat ciężko przygłuchł, tak że tylko maleńkiej podówczas córki pieczołowitość służyła mu zarazem i za jedyne towarzystwo, i za najmniej niełatwe pośrednictwo w zrozumieniu się z ludźmi. Głos dzieweczki ani się rozwinął, ani podniósł, ani nastroił według gamy własnych jej uczuć... lecz według cudzego kalectwa. Zapewne, panie! uważałeś, jak starałam się nieraz czuwać nad tym lub to prostować...
- Jakże łatwym byłoby, jakże łatwym! - z wielką boleścią serca zawołałem - uwidomić błąd wśród warunków psychologicznych innej sfery!
Niechże pani raczy posłuchać w zamian szczegółów z biografii pana O. Przez lat kilka tylko był on mężem uwielbianej osoby, przy której łożu lub fotelu noce całe i dnie przepędzał. Osoba ta były to same prawie nerwy -rodzaj rozdrażnionej somnambuli!... Cały ustrój osobistości jego przybrał przez to względne jedynie do takiego stanu rzeczy właściwości. To dlatego tak on stąpa, wchodzi, wychodzi... tak odgaduje naprzód wrażenia podniesionych rozmów... jest ciągle ochroną czegoś, czego nie ma, lecz nie widzi, gdy zatratą stawa się tego, co jest...
- Więc to... o! Boże mój - rzekła Generałowa - nie oni, tu dziś żyjący z nami, rozdarli sobie wzajem serca kochające...
- Więc to nie oni! - rzekłem - lecz wypieczętowane przez zmarłych znamię na nich... a gdyby czas i bardziej wydoskonalone środki obserwacyjne dozwalały na takie zastanowienia, okazałoby się może, że tak samo wszyscy bywamy, lub tak jesteśmy. I ludy, i pokolenia, i nawet osobistości pojedyncze, podobno, że arcymało, jako oni i one same, weszli dotąd w dramat życia i w historię! Wielkie to jest jeszcze pytanie, kto? na samych nawet polach boju potyka się...
Gdy tych właśnie słów domawiałem, Generałowa widocznie była wzruszoną. Podniosła się i poprowadziła mię przed wizerunek męża... milczała chwilę - potem rzekła:
- Te wyrazy, które przed chwilą powiedziałeś, są słowami Generała z ostatniej swobodnej rozmowy, jaką mieliśmy, mają więc one dla mnie i wybrzmienie, i urok szczególniejszy...
Stałem chwilę, patrząc na portret wojownika, obrzuconego w szary żołnierski płaszcz, Z lunetą w ręku... i zaprawdę, że nie wiem, czyli już do Generałowej, czy do siebie mówiłem taką bez-zwięzłą parabazę:
„Jest niemało do powiedzenia ludziom, ale czy znieść potrafią?...
Będzie im można więcej mówić - lecz wtedy dopiero, skoro oni nauczą się wiedzieć: kiedy się godzi śmiać?... a kiedy płakać?...55
Służący cicho się przybliżył i półgłosem o przybyciu doktora gdy zawiadomił, opuściła mię Generałowa.
Wyszedłem...
Opodal nie domknionej kraty parku, spoza której widać było karetę doktora, spotkałem jeszcze smętną i baczną ochmistrzynię, która, chętnie odprowadzając mię, mówiła:
- Teraz, gdy bez dzwonka jesteśmy, czujność nasza nieustanną być powinna; i tak nieco sami jesteśmy, jak te prawdziwie chrześcijańskie dusze, którym niewiadomy jest ani dzień, ani godzina, gdy śmierć przyjdzie.
Pożegnanie te, głęboką nacechowane melancholią, przypisywałem w myśli macierzystym a żałobnym osoby wspomnieniom, odnoszącym się do straty córki. Wszakże ile w tym przeczucia było, to nie za długi przeciąg czasu ziściło się - niestety! - względem nieodżałowanej Róży P.
II
Kiedy to, co miewałeś blisko osobistym, połamie ci nagle przed oczyma fatalny wicher i kiedy on co osobowego nadweręży, lub z kurzawą popiołu precz odmiecie, pozostawają ci poglądy i poczucia ogólne, ludzkościo-we, historyczne... Lecz pozostawają może jako upajający męt na dnie kielicha... lecz otwierają się one może przed twymi oczyma, jak egipska Umarłych Księga, jedyna jeszcze do czytania wtedy, gdy już odeszły oczy od człowieka i pozostawiły dwie plamy cieniu głębokiego pod arkadami czaszki...
Tak, zdawa mi się, że jest - nie wiem na pewno!...
Skoro zatem jasny i żywy salon Generałowej zaszedł w te obłoki poziome i szerokie, które nad stolicami leżą i uwydatniają masę murów zamieszkałych przez masę ludzi. I skoro na uczepionym między dwoma skały, jak pstry dywan, małym cmentarzu jeden więcej cichy krzyżyk przybył - wyczytałem przypadkiem w dzienniku miejscowym, że genialny skrzypek wycofał się z artystycznego życia i że w klasztorze milczących białych mnichów gdzieś w górach na nieokreślony czas zamieszkał.
Sam zaś powróciłem do nieco zakurzonych portfelów moich, a może, właściwie mówiąc, uciekłem do nich.
Nie pierwszy to raz taki odwrót, czy ucieczkę takową umysł mój pełniąc, powinienem był znać dobrze manowce, ścieżki i drogi, którymi od obecności się uchodzi. Jak się obecności widok za plecami swoimi coraz więcej zamglonym zostawuje? i jak się jej niekiedy całkiem zapomina? -powinienem był to wszystko znać dostatnio...
Niektórego dnia wszakże, gdy w tym właśnie kierunku pracowałem, zjął mię był na razie sen nerwowy, do paroksyzmu podobny, tak iż jako trzymałem czoło bez podparcia żadnego, tak zasnąłem.
A Kształt, który się znalazł obok, poddał mi pod skroń zwój zapisanego płótna cienkiego, coś na egipski sposób, tak że poczułem na chwilę arom mumii i sandałowego drzewa... spałem...
- Obecności ledwo się dozierałeś, ale jeszcze nie oglądałeś jej... nie masz więc czego uciekać!... eheu! - mówił tak Kształt - widziałeś zapewne wielość dzieci uganiających za czymś lub grających we wolanta odbijanego sobie wzajem... ale ten przelatujący, ale ten tam i sam odbijany... to stygmat przeszłości - to nie teraz... Ludy, pokolenia, ludzie tak żyją, gdy Dziś, teraz są jeszcze dla nich upragnieniem.
A skoro to rzekł Kształt, poruszył lekko zwojem zapisanego egipskiego płótna, i poczęło one spod skroni mojej z wolna rozwijać się, a głowa moja, w harmonijnym umniejszaniu się podpory swojej, jakby w miękkości jej tonęła... spałem...
I we widzeniu sennym czytałem Ludów zastępy - fale pokoleń - i ludzi rozmaicie wielkich...
Widziałem rozczochrane chmury konnych narodów, gnane jakimś cyklonem, pełne bladych błyskawic gniewu i podrywających się zamachów, a równały one ze ziemią miasta własne i obce.
I mówił mi Kształt:
- Czy ten, który wiedzie zagładę, uczepiony na czarnym małym koniu z grzywą do kolan, sam chromiejący na nogę i mańkut, lewą wskazujący ręką, aby sto tysięcy jeńca bezbronnego w pień wyrąbano... lub ażeby z dziewięćdziesięciu tysięcy ludzkich głów piramidę równo i porządnie postawiono... Czy myślisz, że ten i ów (Gengis-khan i Timur-leng) mieli taką człowieczą złość w ich sercach, a nie mniejszą te tłumy, złość oną wykonywające? Skądże jeden i drugi są i zakonodawcy, i uczeni??
Tu przestał Kształt i rzekł po chwili:
- Oni przenosili STEP W historię - oni byli pod stygmatem stepu -co religia stepu zrobiła z nich, ewangelizowali na świat. Miasta, pomniki, osiadła i cywilizacyjna własność były dla nich wręcz zaprzeczeniem.
- A ci - rzekłem - duzi i silni, co z siekierami równo idą, gdy kobiety ich we wręby tarcz poświstują ?
- To Teutony!... oni przenoszą LAS w historię - to głębie lukusu idą na Rzym... Las takimi ich zrobił, wycisnąwszy na nich stygmat swój -oni nawet, gdy pomniki już obalą i nowe stworzą, jeszcze stawić będą las z kamienia (gotyk), zaś umysł ich głębokim, ciemnym i zawile obfitym będzie jak las dziewiczy.
A tego gdy domawiał Kształt...
- Ci zaś - rzekłem - co gdy wyskoczyli lekko z długich łodzi, zdawałoby się, iż do właści swoich powróciwszy, królują, rządzą, sprawują publiczne rzeczy i monarchami są, gdziekolwiek wylądowali, a nieledwie że cały znany świat posiedli?...
- To Northmandy - Kształt rzekł - oni niosą owoc STYGMATU MORZA, oni urobioną w burzach i nawałnościach organizację okrętową przenoszą na ląd historii, i dlatego są organizatorami dyktatorialny mającymi sens i twardą rządność okrętowego kapitana. To ewangelię swoją morze historii podało!... i nic więcej.
Tedy ja uczułem, śniąc, jakoby zajęk płaczu, iż nie było jeszcze właściwych narodów, lecz stygmata tylko, a krwi taka szaruga po szarudze, i tyle krzyldiwych złudzeń!... Myślę, że musiałem płakać we śnie, ale rzekłem:
-A pokolenia?!... o! ludzie...
I kiedy powiedziałem: „pokolenia", a domówiłem: „ludzie", wskazał mi coś Kształt bliskim gestem, tak że zobaczyłem na prost siebie postać najniedbalej rozpartą na przestronnym tronie, purpurą krytym. Był to jakoby żołnierz prosty i jakoby niewiasta obłąkana - ślinę miał on na wargach zasinionych i pogardliwych, a na stopie jego wysterczonej z siedzenia była ciżma żołnierska nie dopięta i mało-staranna.
- To jest pokolenie najzacniejszych rodziców - mówił mi Kształt - to Kaligula! syn człowieka, który był jak Aleksander bohaterskim, wielkim jak Cezar, zacnym i niezłomnym jak Katon i cierpliwym jak chrześcijański męczennik - to syn kobiety, przed cnotą której i jej w państwie uznaniem zadrżał Cezar, skazując ją przeto na wygnanie. Atoli od pacholęcia wyciśnięto na ich synu stygmat OBÓZ, i on podobał się był naprzód żołnierstwu brutalstwami, rósł w harcie ciała, w bluźnierstwie ust i w umyślnym głupstwie. Dlatego to potem ze senatu rzymskiego stajnię, a konsula zrobił był ze swego konia, i zwał gawędziarzami płonnymi Homera i Virgiliusa! Dlatego z Romulowego ludu zamierzył on wojenny kwadrat uporządkować, choćby głowy dla równości szeregów obcinając!
- A tamten wreszcie?... - rzekłem Z niepohamowaną febrą wstrętu-ów, co wydawa mi się, że na butwiejących róż i wawrzynów snopy zatoczywszy się, usnął, czarę wywróconą mając pod jednym palcem swojej prawicy białej i choreograficznie ułożonej?
- To jest Neron Claudius - mówił mi Kształt - od dziecięcia każde stąpienie jego było podstępem pod Brytanikusem i było sztuką podobania się dla adopcji, a naturalnym nigdy nie poczuł się. On wziął stygmat PRZEMYSŁU-SZTUKI, a nikt od niego gładziej nie umiał podchwytywać aplauzów tłumu i tłumów, zyskując przeto tysiąc ośmset wieńców w Grecji! Nikt nie potrafił odeń misterniej dramatyzować wypadków, budując z żądz i temperamentów ludzi pojedynczych wynikłości fatalne. Nikt opinii nie składał i nie rozkładał samowolniej, to zachwytem, to palinodiami, to fałszem. Śmierć matki, pożar Rzymu, morderstwa sprawiedliwych ludzi bledną nieco przy obrazie wnętrza tej figury, która nie była nigdy sobą. Tak iż siebie też on nie znalazł, gdy nareszcie szukać siebie przyszło, i mijał się sztyletem, kiedy się zamierzał nim ugodzić. Jego jakby wcale nie było - wymysł tylko i obmysł! To od niego się splamienie sztuki datuje.
I oto, gdy Kształt mówił te słowa, wysnowało się jakoby całe płótno egipskie spod uchylającej się na poręcz skroni mojej.
Drewno nagie poczułem krańcem czoła, ale spałem jeszcze chwilę silnie i zdrowo. Zdawało mi się tylko widzieć zamieć uleciałych kształtów, coraz to dalej porywanych kręcącym się wichrem, jakby zamieć liści pstrych w jesieni...
Naraz podejrzewać zaczynałem w półśnie, że Oskar weszedł cicho, i że mi gra Henryka Purcell Taniec-wichrów... i przebudziłem się.
*
Sxr>5MAT
Nie próżno starożytni nazywali podarkiem bogów Sen! - a jakkolwiek on swojej historii osobnej nie ma, jednakowoż od całości dziejów nie najłatwiej go odjąć udałoby się. Są przecież miasta dla snu jednego zakładane - bywały wygrywane dla snu lub przegrywane bitwy - losy pojedynczych i arcywielkich postaci historycznych wielokrotnie od snu zależą.
Człowiek, zaiste, że spoczynkowi nie jest uważnie wdzięcznym, ani pomni dość, ile ten w myśli jego przez sił odnowienie upoczątkował.
Dlatego to, mimo znaczne znużenie, umyśliłem skreślić, co się postaciowało i jawiło w moim marzeniu sennym. A jak czynią zabierający się do dzieła obowiązkowego, przygotowałem nie bez pewnego lenistwa papier -pióra - i podparłszy czoło, chciałem wytchnąć...
Lecz oto drzwi się otworzyły i zobaczyłem kątem oka mojego, bo wcale nie wzruszywszy głowy, iż wsunął się parasol, noga, nad nimi okulary, i cała postać redaktora gazetki miejscowej.
Nie najpożądańsze te ażeby z góry ukrócić odwiedziny, dałem znak, że cierpię, i wskazałem miejsce przy stole bocznym.
- Trzeba się ochraniać... - mówił z gałką parasola wstrzymaną w ustach, gdy oczyma spod szkieł wokoło rzucał.
Leżała na stole rozerwana koperta listu z pocztowymi pieczęciami hiszpańskimi... Redaktor dalej mówił:
- Nowego nic nie wiemy, atoli ów do hiszpańskiego króla strzał zdawa się być jedynie płonną komedią...
Dałem znak gestem, iż to może być, gdy Redaktor wyciągnął nogę, zasiadając poprawniej. A leżała była przy obuwiu jego na dywanie kon-tramarka z teatru.
On mówił:
- A propos „komedii", nie wiemy jeszcze jasno, jak pojętą i przyjętą była ostatnia nowa sztuka? Podobno wiele osób, nie doczekawszy końca, opuściło teatr?...
- Nie myślę - rzekłem.
Redaktor, poprawiając giętkie okulary, dopowie:
- Nie jest łatwym coś uderzającego stworzyć w epoce nieśmiertelnego Wiktora Hugo i innych nieśmiertelnych. Chciałem wszelako sam być
w teatrze... lecz... - spojrzał na kalendarz i wyczytał: „Rozalii Panny" -lecz to był dzień otwartego wieczora u Generałowej, a żałobę i pamięć tej zacnej matrony czcić jest godziwym! Westchnął.
- Myśl nawet była w redakcji naszej poświęcić ustęp temu gwoli, i znalazłoby się zapewne na to miejsce, lecz sporo pierw anonsów płatnych usunąwszy-
Te i podobne mówienie gdy zamknął gość i gdy sama się przez się wizyta w swej treści wyczerpnęła, podniosłem się ciężko znudzony i - odprowadziwszy do drzwi Redaktora, który mówił: „Ochraniać się trzeba" - zamknąłem drzwi, spojrzałem potem naokoło, a zarazem widząc kopertę na stole i kontramarkę na ziemi, i kalendarz ścienny - głośno splunąłem...
Człowiek ten nic mi nie powiedział! - nic! - wydawało mi się, że jest w powietrzu swąd, i że, jeżeli się wolno tak wyrazić, czuć jakiś rozkład chemiczny jakiegoś okolicznościowego-słowa, nie żywego, lecz upowodowanego zdarzeniami.
I obmierzione mi zostało na dni kilka wszelkie literackie zajęcie, tak że usunąłem przyrządy piśmienne i portfele moje w bardzo odległy zakąt stołów, i że, nic nie mogąc robić, wychadzałem za miasto, w pole...
I szczęście wielkie, że nikogo też nie spotykałem!
Raz jedynie zacny z kraju obywatel, zatrzymawszy mię gwałtem na chwilkę, rzekł mi był z ubolewaniem:
- Cóż za smutny przypadek! ta ś.p. panna Róża - bo żeby to nie u wód, gdzie się przecież dla zdrowia jeździ!... acz i tu, panie dobrodzieju, tak samo się przeziębisz jak gdzie indziej... Wyznać też należy, że tcf panna była! nie ma co mówić.
Może ów napotkany rzekł był i coś więcej jeszcze, lecz tego nie wiem, bo chadzałem niesiony poczuciem niesmaku głębokiego, i zdarzało mi się ani spostrzec, jak nagle zamiejska mnie jaka okolica otoczyła.
„Co ci ludzie z poczciwości słowa zrobili?!" - tyle tylko niekiedy do siebie samego spowiadając... znów szedłem dalej...
A oto razu jednego o południu stanęła przede mną, jakby obraz, niewielka, równa, wonna łąka, jedną falą pagórka swego łagodnie się pochylająca we wąskie łożysko strumienia, którego nurt gdzieniegdzie szklił się widocznie. Bieg zaś cały przez długość lekkiego parowu łąki uwidomiał się raczej wiewem trzcin, silną zielonością roślin i kwiatów dwubrzeżnych obfitością. Czarne kępy mięty pachnącej, niezapominek mnóstwo lazurowych i wysokie irysy wskazywały kierunek tego strumyka. Kładka leżała czysta, równa, myta rosami i ocierana powiewy - tam i sam chodziły gęsi, nieco gubiąc się w trawach i białe tracąc pióra, które wiatr gonił.
Dzieweczka maleńka pono gęsi te pasła, albo one ją?... gdyż szła, gdzie szły - toteż ją nazywano we wsi „głupia", bo wielkie szare oczy miała zawsze kędyś wlepione, a brązowe słońcem i zaniedbaniem rączęta i stopy bez udziału tych oczu, zawsze gdzie indziej wlepionych, obchodzić się musiały, same sobie na oślep radząc.
Zbliżyłem się do kładki bez wyraźnej myśli przejścia na stronę dzieweczki i jej gęsi - -
Irys jeden, jak ametystowy kielich, tym jaśniej barwą swoją oczy wabił, iż chwiało się na nim uczepione wielkie białe pióro gęsie, jak żagiel zgięte.
Po dwakroć laską moją, zakrzywioną jak rzymskie pedum, próbowałem z kładki przynaglić ku sobie kwiat nadbrzeżny... gdy na razie, to widząc, skoczyła „głupia" i urwany kwiat razem z piórem podała ku mriie brązową rączką swoją.
Całość tej małej postaci, na zielonym tle się uwydatniającej, gdy zatrzymała na chwilę wejrzenie moje, znudzona tym dzieweczka wrzuciła mi w rękę kwiat i pióro, wołając:
- Chcesz, to masz!... ja - za gęsiami lecę...
I pobiegła, szczera i wesoła...
Dopiero więc tej głupiej winien jestem powrócenie mi pióra do ręki, a którego i używanie, i użytek obmierzili byli mi literaci.
Koniec noweli „Stygmat"
1883
«AD LEONES!»
To nie był wcale ani mało obiecujący talent, ani mało dotrzymać mogąca organizacja, ów rudobrody rzeźbiarz, który o godzinie zaniknięcia prac chadzał prawie co wieczór do Caffe-Greco z wielką swoją charcicą kirgiskiego pochodzenia.
Sam wybór zwierzęcia, które jednało wdzięk i siłę w czytelnie naznaczonych muskułach swoich, dawać już mógł uważnemu postrzegaczowi do mniemania korzystnego o umysłowej godności osoby, która te, a nie inne upodobała sobie stworzenie. Jeżeli albowiem generał Jomini twierdzi, iż koń, nie zaś kawalerzysta, „dobrą jazdę czyni"... tedy z daleko więcej psychologicznych względów utrzymywać byłoby właściwym, że dobranie sobie tego lub owego psa rodzaju głośno o dobierającego poczuciach i umyśle znamienuje. Jużci rzeźnik zupełnie innego psa ma na myśli, jak łowiec, albo szlachetna dama...
Śliczny to był ów rudobrodego rzeźbiarza pies, z wolna przed nim idący z paszczą otwartą i w niej rozesłanym na białych kłach amarantowym językiem, do świeżego liścia purpurowego jakiego kwiatu podobnym. Szedł on z wolna, z rodzajem spaniałomyślnej grzeczności nikogo nie potrącając, lecz gdy mu poczynali umyślnie wadzić uliczni chłopcy, oglądał się raz na pana swego i w tymże samym oka mgnieniu, jak tknięta sprężyna doskonała, z miejsca przeskakiwał całą ciżbę i szedł dalej powoli, gdy za nim chłonący od strachu swawolnicy z bruku się podnosili, jasno na razie nie pojmując, co się stało?... Podobnież i w kawiarni,kilka stołów szkłem zastawionych przeskakiwał, nic nie potrąciwszy, a w też same naturalne i powolne wracając ruchy, żadnego poklasku nie oczekiwał, jakby mniemał, iż każdy z siedzących tam gości potrafiłby toż samo zrobić.
Toteż cenną była u wszystkich śliczna charcica!
Gdy mówi się: u wszystkich, znaczy: u pewnej grupy i u dwóch chórów (greckich) - u chóru dopowiadającego swoje słowa i u gestykulującego. Grupa rudobrodego rzeźbiarza stanowiła zarazem jeden z czterech kątów bilardu, a składała się pogłównie z redaktora Gazety-beletrystyczno--politycznej, z pięknego śpiewaka, który dawał lekcje cudzoziemcom, z utalentowanego malarza i z młodzieńca-turysty, wysłanego przez rodziców, jak sam się wyrażał, „dla kształcenia się w zapatrywaniu na rzeczy". Ten zaś był z nieodstępnym (w tym sensie) guwernerem, iż się zwykle obydwa szukali po mieście, wszędzie o siebie wzajem zapytując, i dopiero się w Caffe-Greco spotykali wieczorem.
Wiedzieć to wszystko i szczegóły bardziej osobiste można było prawie mimowolnie. Skutkiem albowiem pewnego rodzaju przezroczystości moralnego powietrza społecznego i skutkiem postaciowania się charakterów (dwóch rzeczy północnym miastom i ludziom mało znanych), zdarzało się nawet osobie obcej, która aby raz do kawiarni zaszła, rozeznawać z łatwością, nie tylko kto? w jakiej gałęzi prac i zachodów bierze udział, ale nawet i czym w obecności zaprząta się?
Figura taka jak Redaktor znaną być wprawdzie mogła samym skutkiem swojego publicznego atrybutu, dopomagało jednak do rozeznania osoby jej ruchliwe spojrzenie, chętne wyrażanie i udzielanie się łatwym i grzecznym gestem, mniej chętne słowem, tudzież płowy parasol, coś do kardynalskiego podobny - i nareszcie skoro już zaczął mówić, poznawało się po stylu człowieka pióra. Jeżeli kto uwagę kiedy zwrócił na rodzaj świdrów szklanych, obracanych przez ukryty mechanizm i do złudzenia naśladujących bieg źródlanej wody; jeżeli widział takowe szkiełka obracane w paszczach lwów gipsowych obstawionych kwiatami i zielonością; i jeżeli wspomniał, jak liść żaden żadnego kwiatu nie czuje tam zbliżenia kropli wody ani jej chłodu i życia - tedy ma on zupełne wyobrażenie o Redaktora stylu i jego elokwencji. Czym zaś on jest zajętym w obecności?... to jużci że stosunkiem jakimś wyjątkowym, bo i staranniej niż zazwyczaj ubrany, i o nieregularnych godzinach do kawiarni na ulotne chwilki wstępuje.
Śpiewak także, z płaszczykiem swym na ręku lub na jednym ramieniu, z pobrzmiewającą coś wargą pod zbyt układnym wąsem, i ze zwitkiem nut w ręku, nic nieczytelnego w swojej postaci nie przedstawował.
Mniej wyraźnym typem był guwerner (poszukiwany przez młodzieńca jemu poruczonego): w mówieniu szybki, ale nie w wymawianiu, seplunił nieco i parskał śliną, ilekroć w zapale się poczuwał. Byłby zaś o wiele przystępniejszym i jaśniejszym, gdyby nie przymiotnik „scjentyficzny", nazbyt często przezeń używany. Niepłocho jednakże bierał się do pióra, ktoś albowiem, nie najdyskretniejszy lub bystrowzroki, rok temu u niego przyjmowany, gdy z rozsypanego na arkuszu białym tytuniu wił sobie cygaretko, wyczytał był dwa pierwsze słowa tytułu i rękopismu: Rzut-oka... -a jeszcze i wczora tamże, i w podobnejże okoliczności, nie więcej zdarzyło się mu wyczytać. Wiedziano jednakże, iż pracuje nad Rzutem-oka, ale co u człowieka zewsząd scjentyficznego dziwniej się przedstawiało, to że gdy nietrafnie pchnięta przezeń bilardowa kula wykolejała się z widoków jego, natychmiast całą wagę ciała swego przechylając w stronę kierunku życzonego, gestem nogi, pięty i wzrokiem dopomagał, aby inaczej gonił ciężar... a co jest przecież równie bezskuteczne jak nie-scjen-tyficzne, będąc przeciw prawom grawitacji.
O rudobrodym w czarnych aksamitach rzeźbiarzu, który na teraz nie-ruchomie, jak stary wenecki portret, siaduje i udziału nie bierze w bilardowych zachodach i zapasach, wie się, iż ten dosyć ma całodziennego ruchu w ciągu wielkiej pracy swojej i z wielkim podjętej zapałem, aby jeszcze wieczorem rozrywkowych trudów poszukiwał. Zaś ażeby mieć naprzód pojęcie o uskutecznianym jakiego artysty dziele, nie potrzeba na to (w przezacnym Rzymie) być do poufnego temuż artyście koła zbliżonym. Plac-Hiszpański jest właśnie o niewiele kroków od Caffe-Greco - szerokie schody, we dwa skrzydła rozwierające się i podrywające na Monte Pincio, jak gdyby z bruku ogromny jaki bajeczny ptak chciał wzlecić i oczekuje tylko, aż się na piórach jego ludzie ugrupują...
Plac ten i te schody stanowiąc forum modelów, to odpoczywających, to oczekujących na zajęcie, wystarcza zbliżyć się do tych grup skulptural-nych, malarskich i dowcipnych, ażeby o każdego artysty doraźnym zatrudnieniu wszystko usłyszeć. Tam się też wiedziało bardzo dobrze, że kolosalną grupę przedsięwziął rzeźbiarz, że dzieło to ma odbrzmiewać wewnętrznym ludzkości tragediom, że Eurypidesowego nastroju jest kompozycją, przedstawiającą dwoje postaci Chrześcijan rzuconych lwom za czasu Do-micjana, a szczegóły te tak już w pogadankach upowszechnionymi spotykałeś, iż, bywało, zażyły kolega nie po imieniu na rzeźbiarza wołał, lecz: „ad leones!"...
Przyjmował to i skulptor w sposób właściwy, podrywając nieco jedne skrzydło swojego szerokiego kapelusza i ramieniem prawym dodatkując znaczący gest, jakby rzeźbiarskiej gliny garść dorzucił, tak że zatrzymywała się charcica, pozierając mu bystro w oczy, aby zgadnąć, co życzy?
Pewnym rodzajem symbolu magicznego stawało się dzieło artysty, zaledwo mające wstąpić na świat, zaledwo rodzące się... Dziennik czytając w kawiarni, donoszący o tragicznym jakim zajściu w polityce, obracano się nieraz ku rzeźbiarzowi, mówiąc ze stosownym przyciskiem: „ad* leones!" A na co on z konspiratorską dwuznacznością przez zmrużanie lewego oka odpowiadał.
I jednakowoż, mimo pozornej takiego to obyczaju krotochwili, piękne jest (a północnym chłodnym nie znane stronom), ile się i jak się uprzedzająco przyczynia dobra wola publiczności do uzupełnienia i wprowadzenia w życie dzieła sztuki. Lubo szczęśliwym ten tylko artysta, który trzeźwo wysłuchiwać, zrozumieć i przyjąć umiał tyle gościnne dla swojej pracy powitanie!
Że od mnóstwa lat jest przyjętym obyczajem posługiwać się ustalonym Kawiarni Greckiej adresem i tam odbierać listy swoje, przeto owdzie o rannej zaszedłszy godzinie, nieco zadziwiony byłem, widząc już rzeźbiarza i Redaktora. Minąć ich nawet chciałem, domniemywając, iż są wyjątkowym zaprzątnięci interesem, gdy wysłana po mnie charcica zmusiła mię, ażebym do pana jej i przyjaciela jego zbliżył się. Zbliżony zaś, skoro odebrałem ustne zaproszenie, abym na dzień i godzinę naznaczoną znalazł się w pracowni mistrza dla jej nawiedzenia, rzekłem:
- Nie jestem tak bardzo profanem, ażebym mniemał, iż pokazać nam zechcecie dzieło już ukończone!... lecz myślę, iż dojść mogło do jednego z periodów interesujących, kiedy artysta ogół myśli uwidomił i ustatecznił
lubo nie bez przyczyny utrzymują biegli, że sztukmistrz do końca zachować winien możność zupełnego swej kompozycji odmienienia, i że taka właśnie, i dlatego, ruch, obrót i życie miewa...
Redaktor z wielką szybkością treść tę popierać i rozwijać zaczął, a lubo notując coś ołówkiem, jednak bacznie się w rozmowie utrzymywał; potem, dla grzeczności, zapytał naraz z rzeźbiarzem, czy nie zechciałbym z mej strony im powiedzieć, nad czym pracuję?...
- Niezbyt wielki - rzekłem - mój udział w rzeczach sztuki nie pozwala mi, ażebym mógł czym bardzo popisywać się. Za szczerość jednakże szczerością zamieniając, wyznam, iż niemało w tych czasach bywam zajęty wykonaniem dwóch głów... Skoro się mówi: „dwóch głów", znaczy zarazem: i tego, co się im dla ich zupełności i ruchu należy, lubo cały i główny interes kompozycji we dwóch tylko głowach zawieja się. Zadaniem albowiem jest: ażeby jedna podnosiła oczy ku niebu, druga zaś podnosiła oczy patrząc czy to na plafon-sufitu, czy to na hak, gdzie okrągły świecznik umieszcza się. Tej i tamtej oczy zwrócone są w góręNie taję, iż mię praca ta
dość umęczyła nieraz!
Rzeźbiarz podparł całe czoło silną swą ręką, tak iż charcica, u nóg leżąca pierwej, podniosła się i poczęła wejrzeń swego pana poszukiwać - Redaktor robił ołówkiem kreski na marmurze stołu — ja, uprzejmie pożegnawszy' obu, wyszedłem, zaledwo na jedną chwilkę we drzwiach wstrzymany przez młodego turystę, który o guwernera swego zapytywał.
Nie bardzo wiele jednak uczyniwszy kroków, spotkałem na Schodach--Hiszpańskich guwernera i oświecony zostałem, że zaproszenie do pracowni rzeźbiarza bynajmniej mnie jako fawor wyłączny nie spotkało - że wszyscy znajomi i znani tak samo oczekiwanymi będą, idzie albowiem o ustatecznienie nieodmienne moralnego sensu grupy i atrybutów figurom właściwych. Nadto, że Redaktor swoimi wpływami tej pięknej dopiął rzeczy, iż bogaty korespondent wielkiego amerykańskiego dziennika skłania się ku zamówieniu u rzeźbiarza grupy wiadomej, chcąc ją zakupić i do Ameryki przesłać, jeżeli tak kompozyq'a jak egzekucja odpowiedzą życzeniom kupującego i jego wyobraźni.
Dzień nawiedzenia rzeźbiarskiej pracowni skoro w swej pełni nadszedł, znalazłem się wśród znanych osób i wśród zajmującego widoku.
Od czterech kątów wielkiej sali wprawdzie nieład i nieporuszany kurz dawały ogółowi ramy fantastyczne - lecz kurz na doskonałe gipsy upadły podnosi tylko i bardziej uczytelnia harmonię umiejętnej plastyki. Nieład zaś, który sam oku się tłumaczy, nie tyle nieporządkiem, ile raczej dramą się zwać godzi. W pośrodku światła miejscowego i pracowni stała i ciążyła wielka masa wilgotnej gliny-rzeźbiarskiej, stanowiąca zaczętą grupę, a którą z resztki mokrych płócien właśnie artysta odkrywał...
Towarzyszyły tej robocie nieskąpo zaliczane naprzód: »bravo! bravo!"... ilekroć odjęta szmata dawała oglądać to ramię trafnie w glinie naznaczone, to biodra, to główne fałdy szat. Męska postać obiecywała bardzo piękny tors, dziewicza - dramatyczny obrót figury; obie postacie egzaltowały znaki krzyża na sposób pro-Christo nakreślonego; lew, który zapewne miał się osłupiony słaniać u nóg tych figur, zaledwo był bryłą, podobną do jakiego sprzętu, co tym więcej nadawało pozoru wykończenia częściom grupy dalej posuniętym.
- Ad leones! ad leones! - wołał młody turysta.
A poskoczywszy do najciemniejszego kąta pracowni u drzwi samych, spoza wielkiej figury dionizjackiej wyprowadził małego chłopca z serwetą na ramieniu i z koszem wina, co wraz użytym gdy zostało, zwiększyło przyklaski.
Sam rzeźbiarz nabrał tonu nieco, jak należało było, wyzywającego świat do walki...
Guwerner, pomiędzy biusty na ziemi stojącymi wskazując mu najbliższy, rzecze:
- Oto, zda mi się, Domicjan!...
- Pan się nie mylisz - rzeźbiarz na to, i kopnięciem nogi odbił nos imperatorowi, aż charcica, która leżała była pierwej jak gryf odlany z brązu, podniosła się, powąchała odłamy gipsu rozbitego i powróciła ułożyć się w też same monumentalne formy i spokojność.
Śpiewak piękny, zarzuciwszy udatnie płaszczyk, począł swoim wybitnym barytonem nucić zrazu, a potem na całe tchnienie śpiewać:
Drzyjcie, tyrrany świata,
Lud podniósł sądny głos, of-
Stfasaay uderzy cios...
Piorun już z chmury zlata...
- -taramta tata rata...
Drzyjcie, tyrany świata!...
Ku czemu młody turysta i malarz wtórowali jeszcze:
- ramta tarata tata!...
Drzyjcie, tyrany świata...
Nastąpiło po tych uniesiemach psychologiczno-konieczne uciszenie, za-ledwo oderwaną wzmianką malarza przetrącone, który rzekł:
- I mnie w tych czasach zdarzyło się coś zrobić, z czego mogę być zadowolonym, ale będę się musiał u oczytanych ludzi zapytać, co to jest? co to z tego będzie?... bo to może być Kleopatra?... a może Wniebowzięcie.
Uciszenie skoro do swojej pełni doszło, i gdy wszyscy się spokojnie na siedzeniach swoich znaleźli, Redaktor w sposób następujący do rzeźbiarza pierworzędnie, lecz zarazem i do gości, przemówił:
- Tu nikt z nas myśli innej nie ma, albo, zastanowiwszy się nieco, nie będzie miał innej, tylko ażeby dzieło genialnego naszego przyjaciela i mistrza przyszłość zapewnioną sobie znalazło. Czyli że końcem końców wydatki i nakłady są nie tylko niemałe, lecz będą się z postępem zwiększały...
Tu wszyscy, na rozmaity sposób głową wzruszywszy potwierdzalnie, słuchali dalszego ciągu.
- Otóż, trafiającym się fortunnie mecenasem w tej sprawie być by mógł lub nieledwie że jest bogaty korespondent wielkiego amerykańskiego monitora. Osoba ta jaką wyznaje religię? (a których w Stanach Zjednoczonych jest kilkadziesiąt), tego gdy nie wiemy, byłoby roztropnie, może nawet byłoby i estetycznie, odjąć krzyże z rąk figur? Na cóż koniecznie ten znak martwy, którego uczucie w całości rzeczy i tak jest rozlanym? a dla którego obecności nabywca (dajmy na to mojżeszowego-wyznania) nie będzie mógł w parku swoim przed domem grupy postawić, i od kupna się cofnie...
Rzeźbiarz uwagę zrobił, iż te krzyże załamują stosownie bieg głównych linii, lecz, bukszpanowym szerokim dłutem bawiąc się, wejrzał na wszyst
kich pilnie, jakby ogólnego uczucia poszukiwał, a że stałem najbliżej, do mnie z pytającym gestem się obrócił.
- Co do mnie - rzekłem - myślę o tym, iż ujęcie ręką krzyża jest ze znanych dotąd najtrudniejszym choreograficznym i plastycznym zadaniem - PALEC DOTYKA SYMBOLU - to nie może być ani zręczne i wykwintne, ani niezgrabne - ani grożące, ani bez znaczenia - ani łatwe, ani przysadne -ani proste, ani przemyślne... ani piękne, ani niepiękne!... Nic trudniejszego nie znam! I artysta, który to zrobi, potrafi wszelką kompozycję zrobić...
Tak rzekłem, mało baczny, iż ta uwaga moja otrzymała właśnie nie za-mierzany przeze mnie skutek, albowiem naraz Redaktor i malarz zawołali: „To więc jedna wielka trudność mniej!"... - gdy rzeźbiarz, półgłosem to samo powtórzywszy, wbiegł na schodki wyrównywające grupie, a przy niej utwierdzone, i dwoma zacięciami bukszpanowego narzędzia odjął krzyż z ujęcia figury męskiej - po czym nad ręką żeńskiej figury zatrzymał cios, ku czemu zawołał guwerner:
- Jeżeli dla załamania linii należy coś wetknąć w ręce kobiety, to tu prawie scjentyficznie godziłoby się nadmienić, iż do Semitów, a przez onych do Chrześcijan, przeszedł był obyczaj jeszcze chaldejski i egipski, który zalecał dawanie w rękę klucza osobom ważne rzeczy uczytelniającym lub zwiastującym (czego zasię ślady są i w Ewangeliach: klucze św. Piotra, i w Apokalipsie).
Rzeźbiarz, rękę mając na czas tej mowy zatrzymaną, opuścił z narzędziem na krzyż drugi i kilkoma biegłymi ruchy naznaczył ogólne kształty klucza.
Działo się to jakoś magicznie, przez ogólny nakłoń pojęć i uczuć, a zupełny brak rozumowanej protestacji. Jednakowoż gdy rzeźbiarz z ostatniego zstępował schodka, zawoła nagle, do Redaktora się zbliżając:
- Ależ to tym sposobem i z tychże względów cała scena chrześcijańska musiałaby odmienić się?!!...
Redaktor, biorąc ku sobie, jakby na świadki, guwernera, z uśmiechem i niecierpliwością rzecze:
- Czy ta grupa jest dziełem historycznym?... czy za Domicjana, nie zaś za Nerona, ta scena dzieje się? czy to są portrety męczennika X i męczennicy X?... jużci że nie! - toć nie idzie o osobistości, lecz o dramę.
Ku czemu guwerner doda:
- Jeden scjentyficzniejszy rzut oka zdolny jest wszystko wytłumaczyć: to mogą być wcale nie Chrześcijanie rzuceni lwom - to może przedstawiać właśnie że walkę, właśnie że poświęcenie, właśnie że zasługę! Właśnie że to wszystko, czego artysta tak wdzięcznie w tej pracy poszukiwał, co uprawia, i na co publiczność oczekuje.
Zapluty nieco mówca otarł usta, gdy rzeźbiarz ścisnął ręce obu, atoli śpiewak, młody turysta i malarz, zwyczaj mając unikania wszelkich dyskusji (jako rzeczy próżno głowę kłopoczących), cofnęli się z pracowni cicho i grzecznie.
Charcica, która wychodzących ze zwykłym jej i miejscu odprowadzała ceremoniałem, dała się nagle słyszeć w korytarzu srebrnym dźwiękiem szczekania... Rzeźbiarz rzucił znak Redaktorowi i nam, że odczytuje z głosu psa, o co idzie?...
A wtem otworzyły się drzwi i wszedł jegomość miernego wzrostu, w niskim kapeluszu szarym i w szarym ubiorze bardzo świeżym, w białej arcystaran-nej chustce i kamizelce, spod której gruby złoty łańcuch rzucał na brzuch kluczyki i pieczątki z drogich kamieni. Był to Amerykanin, korespondent wielkiego monitora Stanów Zjednoczonych.
Pozdrowił Redaktora po koleżeńsku, zamienił z rzeźbiarzem ukłony i, komplementu gest względem nas wypełniwszy, prosto do grupy zbliżył się.
Chwilkę patrzył szarym i głębokim okiem, odgarniając na tył głowy kapelusz z czoła i obejmując, i gładząc rudawą brodę, która przy ogolonych wąsach tym bujniejszą się wydawała.
- Życzę mieć szczegółowe wytłumaczenie figur - rzekł do Redaktora i rzeźbiarza, który naraz półkrokiem się w tył cofnął, ażeby pierwszego głosu nie zabierać.
- Jest to... (jako się nadmieniło było) - rzekł Redaktor - jest to patetyczna scena z tragedii życia człowieczego... mężczyzna wyobraża tę energię czynu, która pracę poczyna... kobieta swój udział w niej zaleca...
- I ona - Amerykanin przerwie - zdaje się, że klucz trzyma w ręku, gdy niżej widzę - i tu wskazał bryłę gliny na lwa przeznaczoną - widzę kufer... to więc kobieta wyobraża Oszczędność?... Mężczyzny energia zapowiada być bardzo piękną i stosowną! - - Mnie się wydaje, że przy kufrze należałoby
dać widzieć narzędzia rolnicze i rękodzielne... Tak, jak jest, bryła niższa więcej wygląda na jakie śpiące zwierzę niż na szkatułę!...
Rzeźbiarz, zbliżywszy się do grupy, naznaczył kształt sierpa i dwa boki kufra, gdy Amerykanin, raz jeszcze obszedłszy dokoła całość rzeczy, zawoła:
Jaśniej okazanej i piękniejszej myśli dawno nie napotkałem... Grupa wyobraża KAPITALIZACJĘ W sposób i wyrozumowany, i przystępny... Na dzień obecny, stosownie do stopnia, do którego posuniętą jest praca, mniemam, że będzie wystarczającym, gdy kolega Redaktor zechce na mojej karcie nakreślić...
Tu oddał swą kartę Redaktorowi, zabierającemu się skrzętnie do pisania, i dalej mówił:
- - co następuje:
Izaak Edgar Midlebank-junior u dostojnego Rzeźbiarza*** zamawia grupę przedstawiają a Kapitalizację, a która ma być z marmuru białego, bez plamy i skazy, wykonaną - i nie o wiele przechodzić ceną swoją 15 000 dolarów.
- Czy tak jest godziwym? - zapytał Amerykanin, ku czemu rzeźbiarz swoją kartę Redaktorowi nasunął, a ten skreślił:
Rzeźbiarz*** podejmuje się wykonać grupę (Kapitalizację) z marmuru białego, o ile można bez plamy i skazy - nie przechodzącą o wiele ceną swoją 75 000 lirów, i na rozkaz" dostojnego Izaaka Edgara Midlebank (junior) etc, etc.
Po czym Amerykanin, pisma oba przez szkiełko uważywszy, życzył dołożyć daty pominięte, a gdy się to spełniło, zamienił karty, mówiąc: - Jest wszystko, jak należy!... bardzo winszuję panu takiego pięknego talentu - tu dodał uścisk ręki - i takiej pięknej suki!... Cóż za prześliczne zwierzę! cóż za rasa!... Z pewnością można rzec, że takiej suki, takiegoż rodzaju, nie ma drugiej w całym mieście!...
A to gdy mówił, skłonił się i począł mieć się ku drzwiom.
Co rychlej zatem rzeźbiarz ręką jedną wprawnie porzucił płótna mokre na „Kapitalizację", drugą zaś kapelusz uchwyciwszy, śpieszył za Redaktorem i guwernerem, komplimentującymi tymczasem odchodzącego gościa, którego czekał skromny powóz, by niebawem gdzie indziej unieść.
Serce rniaiem obrzmiałe i ciężkie, ciucha czułem poniżonego... powiew jakiś, czy jęk, Hiobowym nastrojem szemrał mi w ucho: „Tak to więc wszystko, na tym słusznie przeklętym świecie, wszystko, co się poczyna z dziewiczego natchnienia myśli, musi tu być sprzedanym za 6 dolarów!... (30 SREBRNIKÓW!)..."
I jakkolwiek obiecywałem sobie nic wcale nie powiedzieć - nic dodać, nic nie powtórzyć, jednakowoż, przenieść na sobie nie mogąc całego ciężaru moralnego, rzekłem do Redaktora:
- Jak to jednak daleko od wyznawców, i dla wyznania, lwom rzuconych do Kapitalizacji!...
On zaś, giętkie okulary poprawując, począł coś parasola ostrzem kreślić na bruku i, nie podnosząc oczu, odrzekł:
- Redakcja nie jest telefonem. My podobnież przecie czynimy co dzień z każdą nieledwie myślą i z każdym uczuciem... REDAKCJA JEST REDUKCJĄ...
- To tak, jak sumienie jest sumieniem - odpowiedziałem.
TAJEMNICA LORDA SINGELWORTH
I
Czy rzeczywiście były jakie ziemie Singelworth we ważności baronii nadane przodkowi w linii prostej męża, o którym te moje spomnienie zapisuję? I czy przeto ceremoniał ekscelencji lub lorda tytuł były komu ze Singelworthów na potomność przyznane? Czy zatem, gdy takowy do uniwersytetu w Oxford lub w Edynburgu wstępował, przyjmował go był rektor i profesorowie, mówiąc: „Domine Singelworth"'? - czy następnie brał on był udział w parlamencie ? - zasługi położył - ożenił się z damą równie świetnego pochodzenia jak blask jej włosów blond, dzieci miał z nią, i umarł?...
Czyli raczej Singelworthowie byli zacnymi właścicielami rękodzielni wyrabiających perkaliki albo rzeczy cynowe i stalne?...
Wszystkie te i rozliczne inne z onychże pochodzące zapytania ażeby zaspokoić, należałoby nie ulotną kreślić nowelę, za zadanie mającą wyjątkowe jakie spostrzeżenie psychologiczne utrwalić obrazem wiernym, lecz należałoby rzeczywiście być romansopisarzem, w rzemiośle swym uzasadnionym i w sztuce biegłym. W tamtym pierwszym albowiem zadaniu starczy, gdy uręczymy, że we wszystkich wielkich hotelach Europy i Wschodu mówiło się powszechnie „Lord Singelworth" - i że tak brzmiało jeszcze przed samymże przybyciem osobistości podróżnego, którego uprzedzał zwykle major-domo i aeronauta z pomocnikami i z przyborem do puszczania balonu.
Nie inaczej też zaszło i w Wenecji, w hotelu Pod Białym Lwem, gdzie od wielu już dni wylądował był i aeronauta z przyborami zatrudnieniu jego właściwymi, i major-domo Lorda.
A skoro pierwszego i pierwsze odesłano na wyspę Lido, skąd swobodnie dawa się puszczać balon, i skoro drugi objął przygotowany apartament, przypłynął nareszcie gondolą osobną lord Singelworth, wstał, wystąpił ze smukłego i czarnego statku na lizany słoną wodą kamień progu i obojętnie wszedł do siebie, nie jak się gdzie przybywa, lecz jak się wraca.
Aeronaucja kilkadziesiąt lat temu nie była upowszechnioną tak rzeczą, jaką się ona dziś komu wydawać może: wszelako i spółcześnie, gdyby kto nieodstępnie ze sobą balon woził dla swej osobistej przyjemności i takowego codziennie o tej samej godzinie i nieledwie minucie używać nie omieszkiwał, istotnie, że dawałby pole do domniemywania ochotnego przyczyn takiej pilności.
Toteż gdziekolwiek bądź Singelworth bawił i wertykalnych swoich a codziennych wycieczek dopełniał, wszędzie i zewsząd, stosownie do zgadobliwości miejscowego umysłu i pochopów humoru, opowiadano, głoszono, zaprzeczano i uręczano, iż te, a nie inne są powody znanych Lorda zachodów lub ćwiczeń.
I czy to nad lekkimi Kairu albo Konstantynopola minaretami balon jego wznosił się, czy nad złotymi i ciężkimi kopułami Moskwy, czy nad Wiednia lub Paryża mrowiem, wszędzie i zawsze, z wyjątkiem dni zabawom publicznym poświęconych, dościgany bywał powietrzny podróżnik to głębokim domysłem, to bystrym dowcipem, to nareszcie trywialną anegdotą. Pociski te jednakże obijały się ostatecznie o drzwi twarde zamkniętej tajemnicy.
Plotek, we właściwym tej nazwy poziomej znaczeniu, być mogło w Wenecji więcej aniżeli w innym jakim mieście. Owoczesny despotyzm rządu obcego musiał mieć tę nierozłączną od siebie ostrożność, granic naturalnych nie mającą, która czyni, iż lada poszept, rosnąc szybko, nie spotyka także swych naturalnych granic, i że im bywa więcej uwstręconą wolność opinii jawnie i swobodnie wyrażanej, tym głębszej, donioślejszej i bardziej piorunnej siły nabierają przemilczenia, niedopowiedzenia, mgnienia powieki, chrząchnięcia i kichnięcia!...
Felietonista któryś w Paryżu napisał był, iż aeronautyczne lorda Singelworth wycieczki powodowane są jedynie staraniem około higieny osobistej i że domysł ten potwierdzają necesery, jakie w podbalonowy kosz, uważano, gdy były pakowane.
Nadto gubernator Odessy, generał Kutasów, który równolegle i równocześnie do podniesienia się balonu Lorda wysłał był utwierdzony na linach balon rządowy, ze sobą unoszący bystrego policmajstra i przysięgłego adiunkta z obserwatorium, uzbrojonego mocnymi lunetami - zatwierdził był podobno w swoim raporcie, iż we wycieczkach wiadomych nie ma nic zagrażającego stanowi rzeczy. Że z jak nie bądź staranną delikatnością wnoszone do balonowego kosza puzdro nie zawiera przecież przez to samo prochu--strzelniczego ani żadnej materii palnej, lecz że obejmować się zdaje sprzęt cenny a łornliwy, jakby np. etruską okrągłą wazę, albo porcelanową. I że wszystko, co adiunkt obserwatorium najstaranniej przez lunety dociekał, odnosić się zdawa do najosobistszych, lubo oryginalnych, Lorda zwyczajów.
A jakkolwiek niemiecki jeden profesor w Heidelbergu wniósł, iż lord Singełworth meteorologiczne zbiera postrzeżenia dotyczące działań, które zachodzić mogą pomiędzy miejscową masą atmosfery, wyrabianej życiem i ruchem miast wielkich, a pomiędzy normalnym kolumny atmosferycznej parciem, i że przeto właściwiej powinien by być postrzegacz zachęcanym niż szydzonym, jednakowoż owe pierwsze feuilletonisty francuskiego zeznanie, obostrzone raportem gubernialnym, tak szerokiego i trwałego nabrało było rozgłosu, iż domysły wszystkie przy nim gasły.
Rzecz dziwna! jak uznanie masy przenosić się może łatwiej na to, co z pozoru na wiarogodność żadną nie zasługuje...
W Wenecji twierdzenia te i tłumaczenia ,stały się powszechnymi tak dalece, iż do ostatecznych krańców popularności miejscowej wraz dobiegły. Czyli że improwizator publiczny, Sior Tony di Bona Grazia1 - osoba historyczna, którą wielokrotnie słyszeć miałem przyjemność - policzył był historię aeronaucji Lorda do przedmiotów swoich genialnych konferencji, na zaludnionym pod wieczór placu Ś-tego Marka zagajanych.
Co zaś Tony di Bona Grazia zmierzył okiem, z cieniu galonowanego trikorna iskrzącym, co wyseplunił wargami arlekina (atoli Arlekina klasycznego z czasów etruskich), czemu nadał ton, potrząsając na swoich piersiach wielkimi dekoracjami z kłów wieprzowych, muszli i błyskotliwych blaszek udziała-nymi, to nie trzeba myśleć, ażeby znikomym parsknięciem śmiechu będąc, przemijało jak klask i piana uderzonej wiosłem laguny.
Zdarzało się owszenij że i dygnitarze austriaccy nieopieszale raczyli się byli wsłuchiwać w te volgarne mówienia, których sól, jakkolwiek dobrze licencjami gminnymi zaprawna, dawała się jednak niekiedy napotykać nawet i na eleganckim stole gubernatorowej Wenecji, hrabiny P...
Improwizatora popularnego zadanie w kraju podbitym i w stolicy nieled-wie marsowym rządzonej prawem zaiste że nie najłatwiejszą rzeczą być mogło. Trudności w tym względzie spotykane ułatwiało mu jedynie te obszerne buffo, w które się, co chce, wmieście dawa, ale które właśnie dla wielkiego swojego rozszerzenia musi być płaskie. Śród tak małej dziedziny politycznego i literackiego życia fkażda barwna nowinka stawała się uwagi godną treścią.
Improwizator względem przybycia lorda Singelworth postawił się jako obrońca sławy osobistej podróżnika.
- Dopokądże - mówił Tony di Bona Grazia - dotykać będą nierozważnie latającego na powietrzu, którego dotknąć niepodobna? I do myślenia będą dawać: jakoby ktoś nad najznakomitszymi na świecie miejscami dlatego tylko unosił się, ażeby tam warunków poziomych higieny dopełniał... ażeby (mówię) splunął z góry!... i do innej stolicy albo do innego historycznego miejsca po toż samo udawał się?! Jestże podobieństwem, ażeby sam widok monumentów stolicy jakiej nie poruszał ducha i serca? Wieże-wysokie świątyń, łuki tryumfalne, kolumny zwycięskie nie mająż uroczystej siły zachwytu?.. Wprawdzie... - i tu, monologista biegły, odmieniał nagle głos, jak gdyby ktoś zza sceny wdał się w rozmowę - wprawdzie, ażeby starożytną lub ubiegłą zachwycać się swobodnie tiyumfalnością, należałoby usilnie zapomnieć, iż z tych gotyckich wież, z tych liyumfalnych łuków i kolumn, tego rana, wczora i w różne onegdaje, zrzucali się rozpaczą gnani śmiertelnicy nieszczęśni, i podobno że oni zrzucać się dziś jeszcze zamyślają lub będą jutro.8 Atoli i przez takowy deszcz krwi i łez patrząc na architekturę piękną, można nie być nieczułym estetycznie!...
Tu Tony di Bona Grazia kichał silnie i powoli wyciągał z kieszeni szerokiego fraka chustkę jaskrawej barwy, a po użyciu onej tak dalej rzecz prowadził:
- Starożytne gmachy, np. więzień naszych: Piombi lub Most-westch-nień, z góry widziane, podobno, iż wydają się oku jak pełzające płaskie robactwo; ale nie myślę, ażeby cztery konie Świętego Marka, kiedy zarżą płucami złotymi i zachwieją grzywami z korynckiego brązu w słońca blasku, widokiem były obojętnym! Tego jednak z wysokości wielkiej nie baczy się - jest to znikający w masach ciemnych wyjątek!... Lecz nie należałożby właściwiej podzielić i uzasadnić mniemanie, iż powietrzny latawiec ma jedną z tych głębokich historycznych tajemnic, które się dopiero po wiekach wyjaśniają? Znam wszelako przyczynę, dla której o tym się nie myśli... Twierdzą ludzie wytworny nos mający, iż upadł na wyspę Murano papier z balonowego kosza upuszczony... ten papier, dla nie próżno nos mających, miał wytłumaczyć wszystko!... Papier niezapisany, czy jednakże podobna, ażeby tyle wysłowił? Jest to podobna! o! świetna publiczności... jakkolwiek bowiemwy! - lubo słusznie - odwracacie oczy wasze od śmietników, mnie zdarzało się w głębokim zadumaniu nad nimi stawać i odczytywać dzieje godzin ubiegłych z tych okrytych kurzawą palimpsestów! Tu były-atłasowy trzewik, kon-wulsyjnie skręcony i opierający się na stłuczonej butelce - tam guzik munduru wojskowego przeświecający spod szczątków miotły - ówdzie siódemka--czerwienna, as treflowy i wizytowa karta, połamane... dalej fiołków bukiet, który oto błędna i nie dowierzająca kotka wącha... w pobliżu kałamarz pusty i nadużyte pióro, nieudolnie silące się podrywać z powianiem wiatru!... Szczątki te śmietnicze opowiadały mi były nieraz długie i zawiłe przypowieści - kto wie, azali Muza moja nie była kiedyś szyfonierką?!... I dlaczegóż by więc ów mały papier, który upaść miał spod balonu na plac w Murano, nie mógł zdradzić Lorda tajemnicy??... Nie ubliży się wcale policji Państwa Apostolskiego, gdy powiemy, że bywają w niej nosy tak dorodne, jakich i pomiędzy Neapolitańczykami spotkać niełatwo!
Tak gdy improwizator zamykał rapsody swoje, upadały pieniążki na rozesłaną przed stopami jego na bruku chustkę. Słuchacze się z wolna usuwali - damy wielkie, przechodząc mimo, posyłały służącego, ażeby dorzucił garstkę monet do kasy zwijającego się teatru - oficerowie austriaccy ze staranną grzecznością przystępowali do dam i uwiadamiali je o wojskowej muzyce grać na placu mającej - gołębie raz jeszcze przeleciały nad tym wszystkim, a zapewne na ten dzień raz ostatni, i Wenecja, nazbyt będąc oryginalną, ażeby mogła być ostatecznie ujarzmioną, pozostawała tym samym dziwnym miastem.
Miastem w posadach swoich mającym pierwowieczną lakustralną konstrakcję na palach; potem targiem-rybaków i uskoków schronieniem; potem jeszcze miastem kramarzących z fenicka przedsiębierców, zawiązanych nareszcie w Republikę bynajmniej spartańską, ale owszem noszącą bisior szeroki, który leniwo wlókł się za złotym jej sandałem, nieco na azjacki lub wschodni sposób szpiczastym i w górę podkrzywionym.
Miastem - które zaiste że przeżyło idyllę, dramę, nadużyło tragedii i komedii, i które, jako znudzona już wszystkim wielka dama, pozostało piękne i czarowne: pochylając się co noc ku lagunom, gdzie przepadają kręgami złotymi gwiazdy drżące, jak dożów szlubne pierścienie. A dla których jednakże podziwu się ma więcej niż żywego spółczucia człowieczego!...
O, historio!...
Nie przeto jednakże znać tam mogłeś niemało prawdziwych potomków patrycjatu, którzy milczeniem, taktem i dumną cierpliwością przyjmowali obcy rząd w ojczyźnie. Tacy żyli w Wenecji, jak gdyby w niej się znaleźli wygnańcami, a że bywało, iż niektórzy część tylko pałaców własnych utrzymywać mieszkalnie potrafiali, reszta gmachów pozostawała rozwaliną -i ruinę własnej historii za swojego dobrego miewali sąsiada.
Do tych jeżeli uczęszczałeś, wietrzyły się przed oczyma twymi butwiejące karty kronik Rzeczypospolitej i dawnego życia obrazy przeświecały.
Jakoż że do każdego z pałaców zarówno można dojść przez labirynt ciasnych od tyłu uliczek, jak gondolą dopłynąć od głównego wnijścia i od kanału, skoro się przeto ową pierwszą i bardziej poufną drogą przychodziło, musiałeś odczytać najprzód ginące w murze małe wniście - dotykałeś gałki brązowej - drzwi otwierały się i wchodziłeś na średniowieczny pusty dziedziniec, zewsząd kamieniem słany. Jeżeli przyjętym nie mogłeś być, spuszczał się bezosobiście kosz na linie - wkładałeś weń kartę swoją i wychodziłeś, nie widząc nikogo, a wszystko w ciszy, coś inkwizycyjnego, staro-weneckiego w sobie mającej. Lecz gdy, owszem, przyjętym byłeś, dolatał cię naprzód wywrzask papugi, i wstępowałeś potem po mozaikowych schodach, przedstawiających herby rodowe, częstotliwie złotym dożów płaszczem obrzucone dokoła i dukalną ich czapką z góry pokryte.
Wprawdzie gondolierów dwóch śpiewających Tassa rapsody (w dialekcie weneckim) poszukiwało się bardziej w tym czarownym mieście, niżeli się wzdychało do świata, do którego byłoby właściwiej, gdybym powiedział, że się powracało tylko wieczorem; zaś i to jeszcze nawet, jak się powraca i wy-lądowywa na Piazzetta, gdzie odgadujesz z dala śród przechodniów mantylę znajomą albo wstążki pomieszane z wachlarzem, z niesfornym puklem włosów \ zt srebrnymi włóknami promieni księżycowych...
Nie przeto jednakże odwiedziny twoje u weneckiego patrycjusza ofiarowały ci były zwykle wzajemne, uprzejme i swobodnie stręczone zawdzięczenia.
Parę razy w tygodniu pod okna twe podpływali, bywało, czarni wioślarze od pałaców, ty zaś, do leżącego w gondoli gościa, ze stosownym gestem gdy rzuciłeś starowenecki wyraz ,-ciao (schiavó) - „twój niewolnik!” - czyli „uniżony-sługa mojego pana" - i takież same „ciao" ze słonym powiewem lagun do okna gdy odebrałeś - zbiegało się rączo, rzucało w gondolę i płynęło śród klasku wioseł z rytmem ich, jak kiedy poeta, lubo nie obmyślił ściśle ram i wszystkich efektów utworu swego, wie jednakże, iż ten się wy-koleić mu nie podoła z twórczej jego energii.
W dnie zaś wycieczek tak mało obmyślonych nie domniemywałeś już, gdzie śniadać lub obiadować będziesz? - zarówno albowiem zdarzyć się to mogło gdzieś na krańcach przedmieścia z rybakami, potrącając proste szklanki wina, lub wróciwszy wcześnie na łono miasta, znajdując się u stołu którego z hotelów wielkich, śród wykwintnych dam i cudzoziemców.
II
- To jest tak dalece trywialne! - mówił dziś przy właśnie że opuszczonym długim stole w hotelu Lwa-białego hrabia Antonio delia Brenta - to tak trywialnym jest, że zaledwo w brukowej improwizacji naszego lubego di Bona Grazia ujść może...
- Wielce przepraszam, że zaprzeczę! - odpowiedział kawaler di San Luca, wzięty wenecki doktor. - Lord, chociażby nawet rzeczywiście miał jedynie na celu uregulowanie żołądka swojego przez heroiczną a periodyczną zmianę atmosfery, nie zasługiwałby bynajmniej na pośmiech u pokornie i nieco głębiej zastanawiających się nad człowiekiem!...
- Ależ ów „papier" - „papier"! - bez napisów i jedynie czytelny dla „nosów" policji Jego Cesarskiej Mości... - zawołał zbyt głośno D*** (którego wielkie weneckie nazwisko przemilczamy, ażeby go w poziomą rzecz nie mieszać).
- Papier! i czyli istotnie piśmienny papier? - szeptać zaczęto...
Dama u przeciwnego końca stołu, która jeszcze się była zatrzymała, zarazem dla dziewczynki i dla deseru, wstała, wzięła dziecko za rączkę i wyszła z wolna, poszukując ręką drugą chustki do nosa. Dziecko się na pomarańcze oglądało - rodzice częstotliwie nie chcą gorszyć dzieci rozmową pustą wtedy, kiedy one przed wszystkim o pomarańczach myślą! I przerywając im ich marzenia słodkie i wonne dla uchrony od czegoś, względem czego zupełnie są one obojętnymi, unoszą dla siebie samych wzgląd i uszanowanie.
Naśladować tak jałowego przykładu nie zamierzamy tu w opowiadaniu naszym; co więcej, zdaje się nam, że jest krytycznym pewnikiem niezach
wianym, iż takowy pisarz lub artystaj który musi odrzucać treść rubaszną, albo treść mogącą powalać białość papieru i sklepową jego zniweczyć świeżość i wonność, zaiste że nie wiadomo, od czego jest artystą? albo pisarzem?
Dopiero umiejąc wszystko wypowiedzieć jest się wolnym, a bez tej to wolności sztuka nie może mieć istotnego ruchu i życia, stawając się powtarzaniem tylko i stosowaniem zdobytych pierw lokucji.
Że deserowego wina udział, czarna kawa i cygar dym podrażniły cokolwiek stronę nerwową sprzeczki o cel istotny balonowych wycieczek Lorda, to jest następstwem zbyt potocznym, ażeby zasługiwało na baczenie.
- Wyznać wszakże należy - mówił D*** - że są na globie miejsca tak bardzo niezdrowe z różnych powodów, iż owdzie nie byłoby wcale dziwactwem uregulować co dnia siłę trawienia w warunkach swobodniejszych, powracając przeto i silniejszym, i przytomniejszym.
Spostrzeżenie to spotkało potwierdzenie kawalera di San Luca, wyrażone najprzód podniesieniem brwi, a potem całego czoła poruszeniem. Inne jednak osoby wnosić zaczęły, iż D*** przechyla się na stronę tych, którzy za cel wycieczek Lorda kładą interes osobistej jego higieny, nie zaś meteorologiczne spostrzeżenia.
A skutkiem tak wyraźnie i rozdzielnie postawionych opinii, gdy coraz to uporniej zamieniano przeczenia, doszło do zakładu, i postanowiono nawet bardzo niezwykłą cenę onego. Ceną miał być złocony statek maskaradowy, który się na zbliżony właśnie dzień świętego Marka przygotowywał, i którego właściciel zamierzał sobie pierworzędny udział wziąść w Regacie.
Nie szło więc już o same rozstrzygnięcie węzła wątpliwości tyczącej obyczajów oryginalnego jednego Anglika, ale szło o rzecz wenecką, i niecodzienną, czyli: pod czyim nazwiskiem w dzień narodowej Regaty świętego Marka zajaśnieje na Kanale Wielkim świetna złocista nawa?...
Moje zachowanie się podczas sporu do tej doszłego doniosłości, że być mogło zbyt obojętnym i wyłącznym, uważałem za właściwe przynajmniej kilkoma stosownymi wyrazy wziąść mój udział. Wniosłem przeto, iż rzecz sama przez się nie bardzo postąpiła, albowiem pozostawa pewne źródło posiąść, z którego by zakładowe strony dowiedziały się, kto wygrywa?...
Spostrzeżenie zanadto proste, ażeby wygodnym było dla tego, który je zrobił, obróciło więc na mnie obowiązek praktycznej rady pod tym względem.
A dolegany pytaniami, co? i jak w tej mierze począć? - wniosłem jeszcze, iż należy się po prostu odwołać do samegoż Lorda - że niemniej prostą rzeczą od nas, a przystępną dla Anglika, jest użyć ku temu delegacji od wszystkich opiniujących - tejże zaś, jako umocnienie, dać to, iż zawiązał się cenny zakład.
Rzecz skoro się tak uwyraźniła jak wysokość mostu Rialto, i skoro przeto bytu jej przyczyn zaprzeczać nie można było, uważano za dobre mnie jako delegata naznaczyć, bo w zgromadzeniach radnych ten zazwyczaj, który wykazuje brak lub usterkę jaką obradowania, bywa koniecznie używanym do zaspokojenia słabej strony, którą wykazał.
Zasłoniwszy się nieco uwagą, iż delegacja nie może być na jednej osobie ograniczoną, lecz że winna mieć świadków i kontrolę swojego postępowania, raczono mi dołączyć D***, hrabiego delia Brenta i kawalera di San Luca.
Zebrałem przeto zaraz karty wszystkich deputacji członków i do major--domo Lorda posłałem, z uwyraźnionym jasno i grzecznie zapytaniem, czyli i kiedy przyjąć nas lord Singelworth potrafi ? A lubo ufający w następstwo przyzwoite, nie wiedziałem jednakże, co pozostałoby do zrobienia w razie odmowy i „jak przyszłoby to wy-Eurypidować?..." (Arystofanes w Acharnach przez usta Nikiasa).
Niebawem wszelako z tej małej niepewności wywiódł nas mąjor-domo Lorda, który, kartę jego przyniósłszy dla delegowanych, uwiadomił zarazem o wyborze godziny przed-śniadannej dnia następnego, i że ta może być na recepcję deputacji najwłaściwszą, będąc najmniej odległą.
Jak spędziło się resztę dnia owego ?
Na to administracyjnie odpowiedzieć można bez trudności w każdym innym mieście, które swojej wyłącznej misji nie ma. Lecz Wenecja ma misję świadczenia człowiekowi, że jest fantastyczna sfera życia, że stolica nie jest tylko samym z-centralizowaniem administracyjnym kilku biur - że plac może być salonem, bo to zależy od przechodniów i onychże obyczajności -że na kościele katolickim może igrać cztery brązowe konie rydwanu Apollino-wego, nic nabożeństwu nie szkodząc... I że przeto śmiertelny na tym świecie nie jest tylko rodzajem nadkompletowego urzędnika, pełniącego o swoich godzinach własne albo cudze interesa, ale że i godność żywego członka bytu
we wszech-stworzeniu on ma, a przez to samo może się i zadumać, i za-roz-mawiać, i zabawić!...
W dniu jednak następnym, ściśle o godzinie naznaczonej, znaleźliśmy się wszyscy u progów Lorda, przez które nas dosyć ceremonialnie wprowadził do salonu major-domo i tamże na bardzo maleńką chwilkę samych zostawił.
Czas miałem spojrzeć dookoła, te unosząc wrażenie, że najmniejszego śladu ani użytkowania, ani życia w tym salonie wcale nie było.
Żadnej kartki muzyki, żadnej książki, albumu, ryciny... karty wizytowej
etc posadzka jedynie mozaikowa odzwierciadlała wszystkie meble, po-
lerowne jak kryształ, zaś poutwierdzane w ścianach weneckie zwierciadła odzwierciadlały znowu wszystkość, a ta, razem, więcej jasną i świetną była niż uroczą.
Gdy Lord wszedł i gdy zamieniliśmy ukłon, major-domo ustawił po dwa fotele z obu stron siedzenia gospodarza, ja zaś począłem prezentować delegację: najprzód D*** z monumentalnym jego weneckim nazwiskiem, potem Antonio delia Brenta, doktora di San Luca, i samego siebie.
Lord dał uważyć, iż we wszystkich nas rozpoznaje spółbiesiadników u jednego stołu, po czym zajęło się miejsca - i zacząłem:
- Milordzie! więcej niż zbytecznym mogłoby być, gdyby się sprawozda-wało, iż balonowe wycieczki Waszej Ekscelencji nie dziś dopiero i nie w tym jednym mieście zwróciły uwagę publiczności. I że o celu ich domysły, nie tylko będąc przez dzienniki głoszone, policzają się już do objawów opinii, ale nawet formują jakoby dwa stronnictwa, dwie szkoły. Jedna z onych chce mieć za cel wycieczek spostrzeżenia meteorologiczne; druga ogranicza te egzercycje na potrzebach najosobistszej higieny, i to nieledwie żołądkowej... Jednych i wtórych opinie do niczego nie obowiązywałyby nas wcale, gdyby nie to, iż znakomity zakład urósł na tak rozdwojonym zdaniu. Zakład zaś, Milordzie! słusznie ważonym bywał zawsze w obyczajowym prawie powszechnym Wielkiej Brytanii (bo podobno, że zakład jest nawet jedną ze starożytnych form pierwszego prawa celtycko-bretońskiego i anglosaksońskiego...) Jeżeli więc w tym, lubo potocznym, wydarzeniu uciec nam się wypadnie, Milordzie! do stanowczego rozsądzenia waszego, która wygrywa partia? - niechaj to przy błahej treści swojej nie wyda się być mało--uważnie przedstawionym.
Z wielką powolnością ruchu lord Singelworth dooyl chustki z kieszeni, potem przetarł oba kąty warg, i tak zaczął:
- Sprawiedliwie sobie przysądzić wygranej nie będzie mogło i nie może żadne z dwóch stronnictw do zakładu doszłych. Względy albowiem czy to meteorologicznych spostrzeżeń, czyli ćwiczeń higieny - wcale nie stanowią celu głównego. Co do pierwszych, należą one do aeronauty mojego i spół-pracowników tej osoby, zaś co do drugich... - i tu się Lord obrócił do kawalera di San Luca - ...mogę sobie oddać tę sprawiedliwość, iż dobrze przed moimi balonowymi wycieczkami dbałem pilnie o uregulowanie sił trawienia. Owszem! - wypadałoby powiedzieć, iż gdybym pierwej do takiej doskonałości nie dostąpił, wycieczki moje balonowe ani mogłyby być tak periodycznymi, ani dawać tak pełnego zadowolenia. Cel wszelako onychże nie jest z tej sfery.
Niestety! dla Europejczyków kontynentalnych muszą być tajemnice, mają oni albowiem to wspólnego z Murzynami, iż ze wszystkiego się śmieją, czego od razu pojąć nie są w stanie... Skoro więc nie można dozwolić, ażeby wszystko się obracało w śmieszność, pozostawa milczeć i stąd się nasuwa tajemnica.. Lecz u tychże tak łatwo śmiejących się jest w zamian piękne uczucie poważania z wielką łatwością donośnych imion historycznych; będę więc umiał choć tym sobie posłużyć i pomóc na swoim miejscu, kiedy, w zupełny wykład celu mojej aeronaucji zapuściwszy się, napotkam gdzie trudności, na uprzedzający śmiech zwykłe wykładającego rzecz nową narażać.
Przyczyną główną codziennego używania aeronaucji jest moje pojęcie
0czystości. Celem - jest czystość.
Szlachetni panowie i cała spółczesność pojmujecie czystość jako zaprzeczenie nieczystości. Odpowiednia doza perfum gdy staje w przeciwieństwie względem dozy odpowiedniej rozkładowego fetoru, jest to dla was czystym oddechem, bo taki już macie nerwów ustrój. Pewien rodzaj dualizmu powonienia i aspiracji wyrobił się już wokoło was - i tak jest w ludziach, jak u niektórych pokoleń na Kaukazie: rozdwojenie na zło i dobro, pojęcia bóstwa!
Tymczasem miasta wasze, siedziby i społeczności sklepią się, budują i rozwijają na kloakach... Te wykwintne kuchnie, które co dnia pod wieczór buchają aromem wonnych przypraw i sosów, mają pod posadzkami swoimi trzęsawiska zgnilizny - te ponętne błyskotem swym i elegancją salony, gdzie równie lekki jak zefir trzewik tanecznicy walcuje z zefirem, one są usklepione na podziemiach ciężkich i odrażających. Leniwe tam ramię rozkładającego się olbrzyma przeciąga się, ale nieustającą walkę co dnia i co chwila toczy -coś, jakby wciąż gnijący Laokoon, przewraca się w pieczarach stolic pod umiecionymi gładko uHcami!...
Prawda jest, że te i owe municypalności walczą mężnie, lecz ażeby usunąć nieco falangę kału, muszą one całą falangę ludzi zdegradować, zamieniając ich w bryły bez powonienia i bez towarzyskiego wdzięku, i z którymi do stołu siąść nikt nie chce... Starożytni Celtowie, ażeby uskrornić groźne wylewy rzek lub Oceanu najścia, szli szeregami w bród, mieczów dobywszy, i heroicznie tonęli... Egipcjanin jednakże mniej patetycznie postępował sobie i postąpił był nareszcie z kałami Nilu, bo się zastanawiał - zgłębiał -ważył...
Pojęcia więc wasze o czystości, jakkolwiek być one mogą jedynie możliwymi na teraz, albo koniecznie niezmiennymi... cóż stąd? jeżeli mnie one nie wystarczają! Czy nieudolności onych, zarówno jasno i szczerze jak filozoficznie i rzeczywiście nie określiłem?
Dlatego to - rzekł, powstawszy, Lord - ja protestuję!
Chcieliśmy coś odrzec, ale że dawaliśmy sobie wzajem pierwszeństwo głosu, nikt go nie podniósł; ja zaś, gdy na ustach miałem tę uwagę, iż wymaga się od protestującego, ażeby choć zasadę bardziej obowiązującą wskazał, Lord nie czekał więcej i dalej mówił.
- Niechże nie będzie teraz rzeczą na jowialny jedynie uśmiech zasługującą, skoro przystąpię i do technicznej formy mojej protestacji. Imiona Sokratesa i Ksantypy są zawsze ze wszech miar poważne i historyczne - - Gdyby się więc kto spytał, przez co głównie starożytna dama zawiniła, skoro na olimpijskie czoło mędrca wylała była z okna urnę pełną domowych nieczystości? - ja odpowiedziałbym słowem jednym... - tu na bardzo maleńką chwilę czasu przemilkł mówca, ale natychmiast, głosu i gestu własnego dogoniwszy, dalej prowadził.
x0
- Atoli, stosownie do pojęcia o czystości w praktyce powszechnej będącego, zawiniła głównie Ksantypa przez to, iż z drugiego okna nie wylała była na też czoło urny pełnej wonności, jaką się ofiarow[yw]ało było bogom; zaś według mnie, winą jej jest, iż uczyniła to z bardzo niskiego stanowiska.
Nieczystość... - rzekł Lord pół-głosem i jakoby pochylając się od ucha do ucha jednym i drugim - ...nieczystość jest to niskość!... Jest to niskość!... - powtórzył głośniej. - Jakoż, gdyby taż sama starożytna dama z tąż samą i nie mniej pełną urną znajdowała się ze mną na wysokości, do której zwykł mój dobiegać balon, mogłaby wypróżnić naczynie swoje bez obawy najmniejszej, bo tam nieczystości wcale nie ma!... Tam ciągły porządek jest i pełni się, w ustawach sił, warunków atmosfery założonym będąc.
Trefniś jakiś, do mojej tajemnicy próżno kołacąc, rzucił był anegdotę, jakoby z wysokości balonu mojego upadł nieczysty papier... Musiałoby to być raczej z okna Ksantypy, a nie z tych sfer, z których, cokolwiek się odepchnie, musi się doharmonizować do porządku ogólnego wśród włókien, kryształów, kropli, ruchu, pary i pędu...
Jednym słowem: za wysoko ja się podnoszę, ażeby dotyczyła mię nieczystość!... Co ci się podoba stamtąd rzuć, a potem o safirowej nocy letniej patrz na spadający aerolit... jakże on jest pięknym!...
Czystość zależy na podniesieniu się stosownym - nieczystością zaś jest poniżenie się... lub kogo... Czystość, która musiałaby degradować ludzi, ażeby siebie utrzymać, byłażby bez-plamną?
Ażeby przeto całego mojego o niej pojęcia dochować, wznoszę się; tudzież, ażeby protest mój nie był tylko czczymi wyrazami, lecz ażeby nosił pieczęć dopełnienia czegośkolwiek w kierunku tej prawdy.
Kto ma błogą wolę śmiać się z tego, niechaj to pełni teraz!... teraz!... bo poczuwam łzę w oku...
Mówiąc zaś to, począł Lord z nieprzyśpieszonym, ale nieco namiętnym ruchem przecierać różowe kąty oka lewego i, z lekka kładąc rękę na ramieniu doktora di San Luca, rzekł:
- Ludzie nie są jeszcze czyści... Są dopiero perfumowani...
**********************
Nie przestankowe już, ale zamykające wyczerpniętą treść nastąpiło potem uciszenie, które wraz zapełniać rozpoczął zegar biciem godziny śniadannej. Staraliśmy się więc dopełnić ceremoniału pożegnalnego z rzetelnością tąż samą, z jaką dopełniliśmy delegacji, lubo ta rozwiązała tylko zakład zagajony płocho.
Do jakiego rodzaju obłąkania scjentyficznie się policzą mania lorda Singel-worth? - tego nie podnosił doktor di San Luca, zapewne przez takt i delikatność - dwie właściwości cenne, a wyznać trzeba, że nierzadkie pomiędzy uczonymi italskimi.
Natomiast improwizator Toni di Bona Grazia z większym niż kiedy zapałem głosił, że ulatujący podróżnik jest mężem misji, jest uprzedzicie-lem i zwiastunem Wielkiej Epoki nowej, która ma stać się dla ludzkości całej rodzajem puryfikacji i czymś do Re vi valu amerykańskiego podobnym... Revivalu, o którym (mówiąc i szczerze, i na stronie) ani nasz stary, ukształ-cony i niewolniczy kontynent nie ma słusznego pojęcia, ani byłby na siłach, ażeby go u siebie spróbować i zaszczepić!... Archeologia tu raczej -lubo wstecz, ale żywo i świetnie - działa.
Jakoż nadeszła niebawem uroczystość świętego Marka z nieporównaną swą Regatą. Wenecjanie wszyscy się znaleźli nagle u Wielkiego-Kanału, a tak wszyscy, że na placu Świętego Marka i w okolicach jego gołębie tylko same i niepłoszone przechadzały się po szerokim bruku.
U mostu wysokiego - u Rialto - flagi wszystkich barw, chorągwie wszystkich wieków i ludów grały wstęgami w wietrze - małe maskaradowe okręta, wyzłacane nawy z różnych epok, galery pstre herbami, czarne gondole i rozmaite statki spotykały się tak nieraz żebrami boków swoich, iż suchą nogą mogłeś przejść przez całą kanału szerokość, tam i na powrót.
Wszystkich oczy w-igrane lub wlepione były w ten wir archeologicznego szału, który nie bez pobudek uwzględniała roztropna austriacka policja.
Raz tylko kilka znacznych grup obróciło spojrzenia swoje ku górze, gdzie wzniesionymi wiosły gondolierowie pokazywali maleńki i mdły punkcik, znikający w przestworzu...
Był to balon lorda Singelworth.
Koniec noweli „Tajemnica lorda Singelworth"
18[83]
ODSYŁACZE
1Toni di Bona Grazia, znany i ulubiony wenecki improwizator, niezbyt dawno zakończył swój żywot. Ilustrowane czasopisma podały wizerunek jego - w całej figurze i w ubiorze, jaki zwykł był przywdziewać - który jest podobnym. Lecz co do tekstu przy onym rysunku, śmiemy utrzymywać, że nasze kilka rysów w tej noweli spotkanych i wierniej, i właściwiej malują tę postać i jej talentu rodzaj.
W niektórych miastach Europy można by z rzeczywistością statystyczną wykazać, ile na rok zrozpaczonych samobójców z-rzuca się z jakiego monumentu dla roztrzaskania sobie czaszki - tak iż nie od razu może przytomny widz zgadnąć, z jakim rodzajem uczucia godzi się oglądać i podziwiać te wzniosłości.